Każdy dzień tygodnia przypomina układankę precyzyjnie złożoną z godzin, zajęć, spraw do załatwienia. Poranki należą do Radka, popołudnia ogarniam ja. Śniadania szykuje Radek, ja - obiady. Szaleństwa i wygłupy głównie z tatą, lekcje/nauka zawsze z mamą. Przeglądy samochodów - Radek, dzieci - ja. I tak dalej, i tak dalej.
Harmonogram dnia. Dobrze poukładany, pozapinany ciasno na ostatni guzik, skrojony na miarę, zszyty fastrygą. Tak, fastrygą. Bo gdy coś (nieoczekiwane i niesprzyjające okoliczności) lub ktoś (pożar w pracy, trzeba zostać) wetknie swoje pięć groszy w ten drobiazgowo ułożony plan, fastryga szybciej puści i mniej zaboli niż zszyte grubym, solidnym ściegiem kawałeczki dnia. W krytycznych momentach zawsze możemy liczyć na pomoc dziadków!
Są sytuacje, które wymagają tylko drobnej modyfikacji dnia. I takie, które rozwalają misternie ułożony plan z zakupów, prasowania, zawiezienia/przywiezienia jednego czy drugiego syna, zatankowania i pobiegania (dla złapania oddechu), wszystko w ściśle wyznaczonym czasie.
Wczoraj plan się posypał.
Julek w połowie zajęć z p. Justyną, ja w połowie rozwijającej się intrygi ("Ripper. Gra o życie." Izabela Allende). Telefon. Też sztywniejecie na głos szkolnej pielęgniarki?
Szybki powrót. Po drodze kilka telefonów do okolicznych przychodni, czy doraźnie zszywają pęknięcia skóry na głowie, bo z tym poprutym dniem to ja już sobie przecież poradzę (takich usług nie przewidujemy). Odbiór poszkodowanego. Radek daleko, za daleko. Odstawienie Julka do babci i dziadka. Szybka decyzja. Szpital powiatowy bliżej z prawdopodobnie krótszym czasem oczekiwania czy warszawski szpital pediatryczny dalej z prawdopodobnie dłuższym czasem oczekiwania. Skręciłam w kierunku przeciwnym do Warszawy. Pobłądziłam w miasteczku z niezliczoną liczbą maleńkich rond i jednokierunkowych ulic (jak wjechałam i chciałam zawrócić, to nie mogłam). Dojechaliśmy. Izba przyjęć. Godzina czekania. Pięć minut zszywania. Dwa szwy.
Oto wynik nadmiaru energii dziewięciolatków. Jeden wpadł z impetem na drugiego, drugi potrącił trzeciego. Trzeci nie wyhamował, stracił równowagę i walnął głową o róg ławki. Metalowej ławki. Padło na Krzysia. Ja padłam wieczorem.
Z coraz większym wysiłkiem reaguję na nieoczekiwane zmiany harmonogramu dnia. Szczególnie takie zmiany.
Krzyś w kolejce na izbie przyjęć.
Biedny Krzyś! Biedna Ty!
OdpowiedzUsuńA wszystko w porządku? Wystarczyło parę szwów??
Na szczęście skończyło się na dwóch szwach. Uraz nie był duży, ale dla Krzysia przeżycie ogromne. Dzielnie zniósł wkłuwanie znieczulenia, a potem nic już nie czuł. :)
UsuńU nas 3 lata temu była szyta broda...zdrówka Krzysiu!
OdpowiedzUsuńCzyli takie atrakcje wpisane w bycie mamą szczególnie chyba chłopaków.
UsuńOch, Marto! Zawału serca dostałabym jak nic! Do szybkiego zagojenia! I niech już limit "atrakcji" na ten rok będzie tym sposobem wyczerpany:) Zdrówka i spokoju dla Was! Dominika
OdpowiedzUsuńChłopcy dostarczają atrakcji...u nas była już też złamana noga Miśka i szycie palca...nie polecam szczególnie tego ostatniego
OdpowiedzUsuńMartuś, współczuję Wam stresu, bólu i nerwów! Dokładnie wyobrażam sobie ten ścisk w sercu i żołądku...Dobrze, ze skończyło się szczęśliwie! Trzymajcie się zdrowo! usciski Iv
OdpowiedzUsuńHappy end najważniejszy :)
Usuń