Strony

środa, 25 września 2024

Rowerem po Warszawie (2)

Wycieczkę zrobiliśmy w sobotę. Tuż po 11:00 władowaliśmy się z rowerami do S2 i ruszyliśmy w kierunku centrum Warszawy. Słońce i humor dopisywały. 



Na stacji Warszawa Śródmieście nie namierzyłam windy. Przynajmniej w tej części, w której wysiedliśmy. Rowery musiałam wtachać na górę. Piłka była po mojej stronie. Julek siedział i patrzył z góry. Tego zadania zwyczajnie nie wykona. 


Znaleźliśmy się w samym środku stolicy przemieszczającej się, poruszającej ludźmi w różne strony. Stąd ruszyliśmy w kierunku Żoliborza. Najpierw ulicą Emilii Plater mijając z lewej strony Dworzec Główny i Złote Tarasy, potem w lewo, na krótko w Świętokrzyską, żeby za chwilę skręcić w prawo w al. Jana Pawła II, stąd już prosto, długo prosto do al. Wojska Polskiego. Po drodze mijaliśmy Halę Mirowską, skrzyżowanie z Al. Solidarności, przy którym do 2014 r. stało kino Femina z osobistym kawałkiem warszawskiej historii. Kino z klimatem, które przekształcono w Biedronkę. Na Nowolipkach, na ławce przy bloku mieszkalnym, zrobiliśmy krótką przerwę. Julek posilił się musem. A ja siedziałam obok, sycąc oczy tętniąco-leniwym miastem. Tętniło albo spowalniało, zależy gdzie moje spojrzenie powędrowało.





Po odpoczynku popedałowaliśmy dalej do ronda Babka. Minęliśmy z prawej CH Arkadia, trochę jechaliśmy w górę, przez wiadukt, pod którym Julek dostrzegł tory kolejowe, i dalej w dół. Za chwilę skręciliśmy w prawo w al. Wojska Polskiego. Tu już bloki z lat 60. 70. mieszają się z architekturą przedwojennych budynków. Byliśmy na Starym Żoliborzu. Na rogu  al. Wojska Polskiego i Śmiałej trwał w najlepsze cotygodniowy targ śniadaniowym, oferujący różne specjały. Nie zagłębialiśmy się w roznoszące się w powietrzu zapachy, jechaliśmy dalej. Pod szkołę Julka. 



Stąd na umówione lody. Julek wybrał kokosowe, ja brzoskwiniowe. Do tego zamówiłam kawę cappuccino. Kawiarenka u Kuncera zrobiła nam dzień.


To był nasz punkt zwrotny. Stąd zaczynał się  powrót do domu. Najpierw dojechaliśmy kawałek do pl. Wilsona, żeby potem wzdłuż parku Żeromskiego ul. Krasińskiego łagodnie w dół, które na końcu już takie łagodne nie było i hamulce okazały się konieczne, żeby nie rozpędzić się za bardzo (choć wszystko w środku krzyczało radośnie: z górki na pazurki!) dojechać do przejścia dla pieszych (i rowerzystów). Przecięliśmy Wybrzeże Gdyńskie i za chwilę byliśmy na bulwarach wiślanych. W tej części jeszcze nie tak elegancko zagospodarowanych, choć brak tego sznytu wcale mi nie przeszkadzał. Było mniej miejsko, bardziej swojsko. Julek zażyczył sobie przerwy na drugie śniadanie. W pudełku były dwie niemałe kanapki z chleba ze słonecznikiem z sałatą, salami, plasterkiami rzodkiewki. Obok luzem obowiązkowo pomidorki koktajlowe. 





Sprawdziłam odjazdy S2 ze stacji Warszawa Sradion, żeby rozplanować ostatni, powrotny etap naszej wycieczki. Gdy wjechaliśmy w tę bardziej miejską część bulwarów, mniej więcej na wysokości Fontann, czyli tam, gdzie ostatnio wbijaliśmy na ścieżkę rowerową przy Wiśle, tłum wędrujących i jeżdżących na rowerach, rolkach, hulajnogach zagęścił się. Trzeba było mieć oczy dookoła głowy. Wielu spacerujących nie zważa na to, czy spaceruje ścieżką dla rowerów, chodnikiem, czy innym trotuarem. Ale Julek to już doświadczony rowerzysta. Jechał ostrożnie. Właściwie.





Tym razem przez Wisłę przeprawiliśmy się Mostem Świętokrzyskim, nie kładką. Z mostu kilka minut i jest stacja przy Stadionie Narodowym. 



Do skm-ki wsiadaliśmy za pięć czternasta. Po dwudziestu kilku minutach byliśmy w Sulejówku Miłosna. Po drodze drobne zakupy uzupełniające na tiramisu, który wymyśliłam sobie zrobić na niedzielny deser. W domu zawitaliśmy przed 15:00.

Kilka uwag
Wybrałam trasę, która poza krótkim wzniesieniem na wysokości Arkadii była bez przewyższeń. I konieczności prowadzenia roweru (Julek bardzo zapamiętał ten moment z ostatniej wycieczki, niechętny był powtórce). W zasadzie od al. Wojska Polskiego cały czas jechaliśmy w dół aż do poziomu Wisły, gdzie już prosta droga. Bardzo wygodna trasa dla Julka.

Jechaliśmy przy ulicach, którymi zwyczajowo jeżdżę autem. To okolice, w których mieszkaliśmy, gdy Krzyś był mały i okolice mojej pracy. Często przemieszczam się tutaj autem. Z pozycji rowerzysty zupełnie inaczej wszystko wyglądało. Bliższe, na wyciągnięcie ręki. Doświadczaliśmy wielokrotnie uprzejmości osób zmotoryzowanych. Auta zatrzymywały się nawet wtedy, gdy wcale nie musiały. Czułam się bezpiecznie.

Ścieżki rowerowe były na całej trasie. Poza ul. Emilii Plater, na której jezdni wydzielono trasę dla dwukołowców, wszędzie indziej ścieżki były wzdłuż ulicy, ale nie bezpośrednio na niej. Czasem wspólne z częścią dla pieszych, czasem tylko dla rowerów. Dobrze się jechało. A w miejscu, gdzie ścieżka się urywała, był chodnik. Szeroki, wygodny chodnik, na którym wcale dużo pieszych nie mijaliśmy, bo to nie Krakowskie Przedmieście. Jechało się nam dobrze. Bardzo dobrze.

Absolutnym must have jest przyspieszone przyuczenie Julka samodzielnego ładowania swojego roweru do wagonu. W Sulejówku nie ma problemu, bo pociąg jest podstawiony, mamy czas, mogę cierpliwie Julka instruować. W przypadku pociągu podjeżającego na peron zmienia się wszystko. Ustawienie rowerów trzeba szybko korygować, odstęp między platformą wagonu a platformą peronu jest różny. Mały, duży, wysoki jak schodek. Julek się gubi. A ja nie nadążam zostawiona nagle sama z dwoma rowerami. Nie zrażam się jednak takimi drobnostkami. Popracujemy nad szczegółami.

W planach mam Pragę (warszawską Pragę). Może uda się jeszcze w tym sezonie rowerowym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz