Nasz tegoroczny rodzinny wyjazd wakacyjny sprowadził się do dwuipółgodzinnego, wspólnego pobytu na plaży w Sobieszewie. Słońce dawało do pieca. Wiatr lekko powiewał. Fale zachęcały do kąpieli. Było tuż po siedemnastej.
Zdążyliśmy tylko zameldować się w hotelu, zanieść do pokoju dwie walizki i pakiet weselnych ubrań. Torbę z plażowymi przydasiami miałam zapakowaną osobno. Niecierpliwie ruszyliśmy w kierunku wyspy. Głód lekko doskwierał. Chłopakom zachciało się pizzy. Krzysiek namierzył pizzerię na końcu Nadwiślańskiej Pizza Plus na Wyspie. Zjedliśmy nasz obiad pod jabłonką. Fajna i smaczna miejscówka.
Najedzeni wróciliśmy do centrum Sobieszewa. Znamy to miejsce. Osiem lat temu spędziliśmy tu dziesięć dni urlopu. Julek kilometr do plaży wędrował nieskwapliwie. Bardzo trudna była to marszruta. Osiem lat później w tym samym miejscu, niespełna czternastoletni Julian szedł zwyczajnie, bez zatrzymań, dramy i protestu. Niech żywi nie tracą nadziei!
Plaża w Sobieszewie jest szeroka. Wygodna do znalezienia bezludnego grajdołka. Od razu wlazłam do wody. Lekko chłodnej, ale gdy tylko oswoiłam ciało, dałam się ponieść falom i wyjść już nie chciałam. Radochą zaraziłam Krzyśka. Julek zatrzymał się w połowie. Wiadomo przecież, że rekiny. Radek pozostał bezpiecznie na brzegu. Wiadomo - korzonki. Każdy ma swoje potwory.
Gdy wyschnęliśmy, zaczęła się zabawa w piasku. Trwała czterdzieści minut, może godzinę. Po niej przyszło nasycenie plażą. To znaczy Julek, Radek i ja dotrwalibyśmy do zachodu słońca. Krzysiek wyraził sprzeciw. (Mówiłam, że Sopot na własnych warunkach był miodem na nasze małżeńskie chciejstwa). Doszliśmy do pewnego porozumienia, ale do zachodu nie dotrwaliśmy. Trudno. Będą inne. Kiedyś.
Czwartek (przedpołudniową jego część) spędziliśmy na krótkim spacerze po okolicy. Wesele było w hotelu tuż obok elektrowni wodnej w Straszynie. Miejsce z historią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz