W niedzielę popołudniu wrócili z nad morza Radek z Julkiem. Czekał na nich obiad i nieudane ciasto. Dobrze, że miałam w zapasie lody. Już we czwórkę usiedliśmy na tarasie do wspólnego posiłku. Fajnie było celebrować to nasze razem po ośmiodniowej rozłące.
Chłopaki opaleni, zrelaksowani, wypoczęci. Julek mimo że za każdym telefonem do mnie odliczał dni do powrotu, nie za bardzo chciał wracać. Luz, wypracowany rytm dnia: pobudka - śniadanie - plaża (maks 2 godziny) - spacer - siesta przedobiednia w pokoju - obiad - basen - spacer na zachód słońca - frytki - zachód słońca - spanie. Dzień za dniem mijał, plan dnia ulegał lekkim modyfikacjom. Julek swobodnie czuł się w hotelu. Samodzielnie obsługiwał się na śniadaniach i obiado-kolacjach, gdzie obowiązywał szwedzki stół. Nalewał sobie zupę, nakładał mięso, przynosił do stolika, odnosił. Sam. Sam. Sam. - Tata sam. Kulturalny. Dzień dobry. Proszę. Dziękuję. A że skośne oczy przyciągają uwagę - szybko stał się rozpoznawalny. Ten typ tak ma.
Raz chłopaki zapisali się na hotelowy kurs robienia pizzy. Julek obeznany po szkolnych zajęciach kulinarnych i licznych asystach w naszej kuchni, całkiem sprawnie poradził sobie z szykowaniem ulubionego przysmaku.