sobota, 21 czerwca 2025

Śpiący lew

To jest Śpiący lew. 


Historia posągu jest bardzo ciekawa.

Na początku był projekt niemieckiego rzeźbiarza Teodora Kalidego z 1824 r. Na jego podstawie powstały dwie rzeźby w różnym czasie, ufundowane przez różnych mecenasów sztuki.
Jedna rzeźba powstała dla Bytomia (odlana w Berlinie jako fragment większego pomnika) i druga dla Gliwic (odlana w Gliwicach). Bytomskiego lwa w zawierusze powojennej skradziono. Nie wiadomo kto i dlaczego - dość, że lew wylądował przed północnym wejściem do warszawskiego ZOO. W 2006 r. został zidentyfikowany przed bytomskich historyków i po liftingu w gliwickich zakładach po ponad półwieczu nieobecności wrócił do Bytomia, prosto na rynek. Jednocześnie wykonano kopię śpiącego lwa, z którą Julek ma zdjęcie. Natomiast gliwicki lew ma swoją zupełnie odrębną historię. 

Zatem wydaje się, że są trzy śpiące lwy. Jeden na rynku w Bytomiu, drugi w Gliwicach i trzeci w warszawskim ZOO. A może gdzieś jeszcze śpią te majestatyczne zwierzęta?

Do poznania historii Śpiącego lwa zainspirował mnie Jacek Adamowski tata Julki, koleżanki z zespołu Julka.

piątek, 20 czerwca 2025

Rowerem do ZOO

Plan narodził się w środę. Wizja spędzenia przez Julka większości świątecznego czwartku na rozrywkach multimedialnych, podczas gdy ja będę ogarniać z lekka zapuszczony dom tak mnie zniechęciła, że aż zmotywowała do działania. Potrzebowałam tylko solidnych zapięć do naszych rowerów. Nie chciało mi się krążyć po zatłoczonej Warszawie. Zamówiłam więc przez internet z odbiorem w sklepie, idealnie po drodze. Szybka, sprawna akcja. Tak lubię. 

Wyposażona w zapięcia, nowy plecak kupiony pod wyjazd w góry, wstałam rano we czwartek i nie zniechęcona ciemnymi chmurami zapakowałam drugie śniadanie, bidony z wodą, kurtki przeciwdeszczowe, inne przydasie. O 8:00 wystartowaliśmy z Julkiem. Zdążyliśmy wyjechać za bramę, zaczął padać deszcz. Mało intensywny. Ubraliśmy kurtki i jechaliśmy dalej. Do skm-ki wsiadaliśmy wcale nie tak bardzo mokrzy. 

O dziewiątej z minutami wysiadaliśmy na stacji Warszawa Stadion. Jak to przyjemnie i sprawnie wszystko wychodzi, gdy mamy obeznany teren. Przestało padać, zaczęło wiać. Celem naszej wycieczki było ZOO. Ze stacji lajtowy, blisko trzykilometrowy przejazd ścieżkami rowerowymi. Fajnie się jechało.




Przy ZOO poszukiwanie stojaków do zaparkowania rowerów. W aplikacji wszystko jest takie proste. Rzeczywistość weryfikuje, doświadczenie uczy. Gdy już znalazłam miejsce, przypięłam rowery i podeszłam do wejścia, żeby odebrać nasze wejściówki (osoba ON i opiekun wchodzą bezpłatnie), dojrzałam miejscówkę na rowery, na terenie ZOO, tuż za budką ochrony. Zapytałam, uzyskałam odpowiedź twierdzącą, że tak, że można tu zostawiać rowery. Wróciłam więc z Julkiem po nasze jednoślady. Przeparkowaliśmy je w bardziej bezpieczne miejsce. Mogliśmy teraz spokojnie rozpocząć zwiedzanie. 





Szybko się okazało, że większą frajdę z chodzenia po ZOO mam ja niż Julek. Jego trasa najlepiej, gdyby przebiegała od punktu z lodami do punktu z pamiątkami, a stąd do punktu z kanapkami, które niosłam w plecaku. Moja trasa wiodła od flamingów do małp, dalej słoni, żółwi, ptaków. Zupełnie nie po drodze nam było.

Bardzo trudno było mi skierować uwagę Julka na właściwy cel wycieczki. Nastoletniość Julka ma też swoje wady. Więcej w nim misia, który lubi smakołyki i mało ruchu, niż energicznego, ciekawskiego lemura. Nie chcę, żeby to aktualne spowolnienie zmieniło się w trwały nawyk. W końcu wypracowaliśmy kompromis. Lody, potem słonie, żyrafy, wielbłąd, niedźwiedź i lew, potem przerwa na kawę (ja) i kanapki (Julek). Gdzieś pomiędzy wpasował się plac zabaw, który bardzo na plus zmienił swój kształt od czasu, gdy ostatnio odwiedziłam ZOO. A było to ponad dziesięć lat temu. Julkowi przypadł do gustu. Atrakcja okazała się ciekawsza od zwierząt, które mijaliśmy po drodze. 















Ostatecznie Julek rozchmurzył się i z większym zaangażowaniem uczestniczył w tym, co działo się wokół. A gdy zjadł drugie śniadanie wpadł w ogóle w doskonały nastrój. Poczuł przypływ energii (jak ja po kawie).



Opuszczaliśmy ZOO gotowi na nową porcję wrażeń. Zaplanowałam nam małą przejażdżkę. Rundka wokół ogrodu zoologicznego do mostu Gdańskiego, tam zawijka i ścieżką rowerową wzdłuż Wisły do kładki pieszo-rowerowej, którą z Julkiem zgodnie oboje uwielbiamy. Wjechaliśmy, wróć - weszliśmy bo mocno pod górkę - od strony praskiej. Słońce wychylało się zza chmur, mocno wiało, przyjemność z jazdy i mijanych widoków eksplodowały.







Kładką zeszliśmy-zjechaliśmy do bulwarów wiślanych, potem w lewo w kierunku Syrenki (pomachaliśmy jej) i Mostem Świętokrzyskim do stacji Warszawa Stadion. Ładna pętelka z przerwą na ZOO.
W domu byliśmy o 14:00.
Z ogromną satysfakcją i buzującymi endorfinami wzięłam się za szykowanie obiadu. W planach miałam spaghetti. Jedno z ulubionych dań Julka. W pełni zasłużył. 

środa, 18 czerwca 2025

Wyjazd integracyjny

Rok temu z inicjatywy wychowawczyni Julka klasy udało nam się zorganizować rodzinny wyjazd klasowy do Gdańska. Nie brałam w nim udziału, bo zbiegły się w czasie dwa terminy - wyjazdu klasowego i zabiegu mamy. Wspólny wyjazd do Trójmiasta wypalił. Integracja przebiegła pomyślnie, więc i w tym roku nabraliśmy wszyscy ochotę na wyjazdowe spotkanie. 

Tym razem wyjazd był stacjonarny. Padło na ośrodek, oddalony 160 km od Warszawy. Nie polecę miejsca, bo zalicza okres schyłkowy. Chętnie gości imprezy integracyjne i wieczory kawalerskie. Czystością nie grzeszy, za to nadrabia domowymi obiadami i trzema średniej wielkości zewnętrznymi basenami. Te akurat zadbane, czyszczone, chlorowane. 

Nasze dzieci - w zdecydowanej większości - kochają wodę. I choć pierwszy weekend czerwca cieszył się kapryśną pogodą, to na szczęście temperatura powietrza była idealna do zażywania kąpieli. Dzieciaki szalały w wodzie pół piątku i pół soboty, a my leniwie, na leżaczkach, doglądając rozweseloną trzódkę, taplającą się w wodzie po pachy, mogliśmy prowadzić nieśpiesznie rozmowy. Było leniwie, wesoło, wspólnie. Miły, relaksujący czas. 

Fajnie patrzy się na naszą młodzież, która jest zintegrowana i mimo naturalnych, wynikających z różnic charakteru tarć między niektórymi dziećmi, lubiąca się nawzajem. Przy tej okazji mogłam obserwować Julka na tle klasy. Niezły z niego nicpoń, poddaje się namowom na psoty, sam je inicjuje. Bardziej uległy niż lider, ale lubiany. Dobrze się czuje wśród kolegów i koleżanek. 

W piątek mieliśmy ognisko. W sobotę zjazdy na pontonach. Czas sobie nieśpiesznie płynął. Doceniam Julka coraz większą dojrzałość. Gdy w piątek zmęczony zdecydował, że chce spać, odprowadziłam go do pokoju. Przypilotowałam wieczorną toaletę. Nastawiłam się na pozostanie w pokoju, gdy syn mój ułożony już do snu, powiedział, żebym poszła do taty. - Nie gaś. - poprosił tylko. Zostawiłam więc w zdumieniu wielkim i Julka i światło zapalone i wróciłam do Radka i reszty ludzisk. Fajnie tak. Wygodnie.












poniedziałek, 16 czerwca 2025

Trochę prywaty

Julek, gdy zaliczy jakiś mniej lub bardziej kontrolowany upadek, potknięcie, wywrócenie się na rowerze szybko wola: - Żyję, żyję! Dopiero wtedy ogląda ewentualne skutki upadku. Zwykle jest to małe draśnięcie, siniak, otarcie. 

Rower to bardzo dobra okazja do fizycznej aktywności. Staram się systematycznie, o ile plan dnia czy weekendów na to zezwala, angażować Julka w nasze rowerowe mini-wypady.

I choć Julek świetnie sobie radzi na rowerze, przestrzega zasad bezpiecznej jazdy, jest przewidywalny, pedałowanie z nim wymaga skupienia uwagi zgodnie z zasadą ograniczonego zaufania. Czujność. Reakcja.

Wreszcie jednak wyrwałam się na przejażdżkę sama. Prosta ścieżka rowerowa, wzdłuż niej rów porośnięty wysoką trawą. Za rowem jezdnia. I ja. Kobieta 50+, której wydaje się, że ma cały czas 30+, choć czuje w siłach jakby mniej. Umówmy się - dużo mniej. Gnam. Urwana z łańcucha odpowiedzialności, rozradowana samotną przejażdżką. Szczęśliwa, że nadaję sobie tempo. Gnam z wiatrem, pod wiatr, cholera wie, nieważne, jak wieje i czy wieje. Sięgam po wodę. Bo się nieco zgrzałam. Walczę z korkiem. I cały czas jadę. Pędzę. Nie zwalniam. Spuszczam z oczu drogę. Ten cholerny korek. Bach! Ląduję w rowie. Dobrze, że trawa. Że nie ma kamieni. - Żyję, żyję! - powtarzam bezwiednia jak Julek. I dopiero teraz czuję moc tych słów. Wywlekam siebie na powierzchnię. Lekkie otarcia, ręka, palec, noga całe. Przemywam twarz wodą (tą, po którą sięgałam). 

Wywlekam rower. Oglądam. Wydaje się sprawny. Siadam. Nie jedzie. Łańcuch. W Julka rowerze zakładam bez trudu. W swoim nie potrafię. Po dziesięciu minutach prób, umazana po łokcie smarem, poddaję się. Dzwonię po Radka. Pomoc techniczna w osobach męża i młodszego syna pojawia się po kwadransie. Radkowi nawet minutę nie zajmuje założenie łańcucha. Wyposażony w chemię, która czyści smar, troskliwie myje moje ręce.

Wsiadam. Mogę jechać. Kończę szczęśliwie swoją wycieczkę. 

Taka alegoria przygody życia. Upadam, wstaję, otrzepuję się, idę dalej. Przetrwać najtrudniejsze najprościej mi tylko ze wsparciem najbliższych.

czwartek, 29 maja 2025

Gdy spojrzę z boku

Dni biegną. Uciekają ciurkiem. Tygodnie, miesiące. Staję, nie dowierzam. Na pokładzie prawie siedemnastolatek i prawie piętnastolatek. I nagle odkrywam, że w dojrzałość to ja z nimi mogę. 

Wyjeżdżamy na weekend. Julek jedzie z nami. Krzysiek zostaje w domu. To nie pierwszy raz. Ten jednak jest inny. Zaprasza dwóch kumpli na nocowanie. Ostatecznie plan nie wypala. Robi sobie jajo-chlebki, białkowe racuchy, które nazywa pancake'ami. Opiekuje Kilką. Kosi trawnik. Spotyka się wieczorem ze znajomymi. Jedzie motorem. Wraca motorem. Ogarnia swoje korki z matmy. Umawia z korepetytorem plan na przyszły rok. Maturalny rok. W stałym kontakcie z nami. Odpowiedzialność. Rozsądek. Dlatego jestem taka spokojna. Spokojniejsza niż rok temu. Nawet mimo tego, że od ponad miesiąca mój starszy syn ma prawo jazdy kat. A1. Świeża sprawa.

Julek z nami. Jego nie trzeba namawiać na wspólne wyjazdy. Targuje się tylko, że pięć nocy a nie dwie. Bierze w ciemno to, co ma nadejść. I nie zakłada, że będzie kiepsko. Lubię ten jego bezwarunkowy optymizm. Cieszy się na spotkanie z Dorotką, Rafałem i Oskarem. Ludźmi, którzy stają się nam coraz bliżsi i wcale nie przez to, że Radek z Rafałem mają wspólne siostry cioteczno-stryjeczne i spędzali wiele wakacji razem. Kiedyś. Dawno temu. W innej epoce. Jesteśmy przecież po pięćdziesiątce. 

Do tej pory gościliśmy się we własnych domach. Dzieli nas dystans ponad trzystu kilometrów. Tym razem wynajęliśmy domek na Mazurach. I tam spędziliśmy wspólnie czas. Jaki to był dobry czas!

Julek - typ biesiadny. Zawsze czekał na wszystkich, żeby zacząć jeść. Cierpliwie znosił przedłużającą się nieobecność na stole mięsa, które dopiekało się na grillu. Sprzątał ze stołu, nakrywał do stołu. Raz czy dwa przewrócił oczami, ale spełniał swój obowiązek bez sprzeciwu.  

Spacer - bez zająknięcia szedł ponad dwa kilometry w jedną i dwa kilometry w drugą stronę. Nie jeden raz. Dwa razy. Rozmawiał, nie zamęczał pytaniem: - długo? Towarzyszył rozgrywkom sportowym. Towarzyszył w jacuzzi, towarzyszył nam na łódce. Opanowany, uśmiechnięty, zadowolony. Miły kompan. 

Jedynie po oswojeniu nowego otoczenia trzeba było nieco stopować Julka wylewność. Ten nadmiar bliskości. To zbyt natarczywe przekraczanie granic w okazywaniu czułości. Ale te sytuacje nie wywoływały spięć. Były dobrą okazją do tłumaczenia Julkowi, że wielokrotnie przez niego powtarzane zdanie "nie dotykaj mojego ciała" działa też w drugą stronę. Nie zawsze i nie każdy ma ochotę na dotyk. Nawet ten najbardziej delikatny i czuły. Absolutnie trzeba to uszanować. 

Nie wiem, kiedy z trybu małe dzieci przeszłam w tryb dojrzałe, samodzielne dzieci. Przecież jestem w tym miejscu od jakiegoś czasu. To dobre miejsce. Dobry czas.  A, i odkryłam, że naprawdę lubię wiosłować. 

Zdj. Dorota Kopacz



Zdj. Dorota Kopacz

Zdj. Dorota Kopacz