Wczoraj wieczorem po raz pierwszy tak zwyczajnie, w spokoju pogadałam z Julkiem. Bo tak, jak dzwonił, to był hałas w tle, śmiechy, zero komfortu pogawędki. W sumie to do końca nie wiem, kto był inicjatorem rozmowy, bo połączył się ze mną numer opiekunki pani Mileny, ale w słuchawce usłyszałam Julka. Wygląda to tak:
- do domu wrócę, to spać z babcią,
- zabiłem muchę, mucha lata, boję muchy i rekina,
- tak, byłem, żelki, czipsy, coli nie, pani nie pozwala (tu w tle usłyszałam panią Milenę, która mówi, że jest ta zła, bo pozwoliła kupić tylko jedną niezdrową rzecz, więc Julek limit wyczerpał i coli nie kupił - punkt dla pani Mileny, nawet dwa),
- grałem w piłkę,
- co robisz?
- mama, kocham ciebie,
- czekaj,
- dobra, pa.
Rozmowa była konkrenta, rzeczowa, długa, z ochotą na wydłużanie, bez smutku, ze zrozumieniem okoliczności.
Na horyzoncie zamajaczyła tęsknota. A może zwykła ochota na pogadanie z mamą? Bo przyszedł wieczór, trochę zmęczenia i te muchy irytujące, bo cztery dni minęły, bo oswoiłem miejsce i mnóstwo wrażeń, a gdzie dom? Mój dom. Moje domowe przyzwyczajenia. Tam. A ja tu. Mama, tata, Kilka, Krzyś daleko.
Nadal jestem spokojna. Julek to typ zadaniowy. Dziesięć dni, które mu pozostały, wykona. Nie wygląda na nieszczęśliwego na zdjęciach, które dostaję (większość z nich w towarzystwie kolegów) i na filmach (skrótach każdego dnia), które oglądam na fanpagu Stowarzyszenia Bardziej Kochani.