czwartek, 7 kwietnia 2016

Pod górkę i z niej

Praca z Julkiem krakowską jest jak stosowanie diety. Na początku ekscytacja, modelowa dyscyplina i motywacja, która z czasem się wykrusza i tylko wizja szczupłej sylwetki (u nas p. Justyny sprawdzającej zeszyty z zadaniami) powstrzymuje przed ostatecznym zarzuceniem wyzwania. Zaczyna się więc mozolna, codzienna porcja ćwiczeń. A że u Julka wzrósł ostatnio ogromnie apetyt na bunt te ćwiczenia to istne wygibasy, maratony i zadyszki.
Czasem więc odpuszczam. Bo mi się kreatywność kończy. Albo mam lepsze zajęcia od poskramiania złości Julka. Albo piękne słońce wyciąga nas za włosy z domu.
Albo nie odpuszczam i Julek wędruje do swojego pokoju chętnie (kiedy? kiedy tak było ostatni raz? przypomnij mi kochanie). Albo idzie jak na ścięcie, a ja wznosząc się na wyżyny swej ćwiczonej, bo nie z natury danej, cierpliwości, realizuję się na wytrącaniu Julka z "nie". Przyznam, że tę część przedstawienia lubię najbardziej. Wymaga ode mnie krotochwili, wygłupów, parodiowania, rysowania karykatur. Wyłażę z roli arcypoważnej i zadaniowej Marty, ze skóry też przy okazji, i nawiązuję relację z synem. On wchodzi w tę błazenadę bosko! Znika "nie", zaczyna się zabawa. Zwykle wtedy nie robię tego, co zaplanowałam, tylko to, co nam wyłazi z tej relacji. Rysowanie równoległe na tablicy, powtarzanie słów, układanie najprostszych puzzli, czasem jakichś prostych zdań. Krakowska gdzieś obok. My w środku czegoś spontanicznego.
Poznajemy świat inaczej. Bardzo blisko siebie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz