poniedziałek, 22 stycznia 2018

Troska

Troska. To jedno z określeń, które przychodzą mi do głowy, gdy pojawi się w niej myśl: "Wyliczanka". Przedszkole Julka.
Czwartkowy telefon wyrwał mnie z błogiego stanu nicsięniedzieje. Krzyś z babcią Krysią w Bielsku. Zalicza swoje czwarte ferie zimowe. Szczęśliwy. Julek zaopiekowany w przedszkolu. Zadowolony. Popołudnie wolniejsze o jednego dziecia mniej. Dobrze mi. O jak dobrze. I nagle ten telefon. Że Julek nie zjadł obiadu. Zwymiotował. Wszystko w porządku pani Marto (spokojny ton p. Agaty). Sytuacja opanowana. Jechać po Julka? Obserwujemy. Jakby co, jestem pod telefonem (zapewniam). Czterdzieści minut później siedzę jednak w aucie. Gnam ulicami Warszawy hamując przy radarach. Zwymiotował drugi raz. Dziecko chore uruchamia we mnie poczucie natychmiastowości. Natychmiast chcę być tam. Z dzieckiem. Przy dziecku. Od razu. Teleportacja? Brak. Gaz do dechy. Synu, lecę do ciebie!
Nie wiem, co to było. Zatrucie? Wirus? Żołądkówko-jelitówka? Męczyło Julka całe czwartkowe popołudnie i wieczór. Noc minęła bez sensacji. Piątek dziecko spędziło w domu. Pod czujnym i czułym okiem babci Aldony. Piło. Nie zwracało. Sytuacja się normowała. Ja odbierałam smsy z przedszkola z pytaniami o zdrowie Julka, pozdrowieniami dla niego, serdecznościami.
Cholerstwo przyszło, przeszło, zniknęło.
Pozostawiło niewyspaną noc i to poczucie, że nie tylko bliskim zależy na Julku. Murem za nim stoi przedszkole. Od właścicielki, przez wychowawczynie i dzieci do p. Agaty.
Uśmiecham się w sobie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz