czwartek, 3 sierpnia 2023

Dwa wierchy

Wtorek naszego dziesięciodniowego pobytu w Zakopanem wykorzystałam z Krzyśkiem na dłuższą wędrówkę, w wyższych partiach gór. To pułap, do którego nie zachęcę Julka. Za wysoko, za długo, za daleko. Julek najlepiej sprawdza się w wędrówce jeden szczyt i zejście. 

Z kilkuosobową grupą wyruszyliśmy na szlak o 5:30. Doliną Małej Łąki ruszyliśmy na Przysłop Miętusi. Szło się raźnie. Dobrym tempem. Słońce przyjaźnie przebijało się przez chmury. Lekko wiało. Na przełęczy zrobiliśmy sobie przerwę śniadaniową.



Z przysłopu ruszyliśmy niebieskim szlakiem na Małołączniak (jeden z czterech Czerwonych Wierchów). Tego dnia mieliśmy jeszcze w planach drugi Czerwony Wierch - Kopę Kondracką.

Początkowo szlak prowadził nas łagodnie w górę, ciemnym (ciemnym, ciemnym), gęstym lasem. Gdy wreszcie się przerzedził, słońca nie było. Wiatr nawiewał chmury. Zaczęło robić się mgliście. Szliśmy już wtedy w trójkę: Krzysiek, Wiktor (brat Igora) i ja. 

Wyższe partie szlaku również tonęły we mgle. Było cicho. Spokojnie. Bezwidocznie. Biało. Krzysiek odkrywał zmienne oblicze gór. Wodniściak, Kobylażowy Żleb i Czerwony Grzbiet nie pozwoliły nam oceniać, ile drogi zostało za nami, a ile jeszcze przed nami. Wędrówka miała jednak swój klimat.








Wreszcie po dwóch i pół godzinie nieustannego pięcia się w górę dotarliśmy na Małołączniak (2096). Otulała go gęsta mgła. Sam szczyt wyglądał jak polana. Brak widoczności zakłócał odbiór. Kompletnie nie miałam poczucia, że stoję ponad dwa tysiące metrów nad poziomem morza.


Na górze spotkaliśmy sympatyczną rodzinę. Małżeństwo szło z dwójką chłopaków - w podobnym wieku co Krzysiek i Wiktor. Dziewczynka miała dwanaście, może trzynaście lat. To oni dodali nam otuchy, twierdząc (na podstawie informacji sczytanej z czeskich radarów), że za piętnaście minut, o 9:45 zacznie poprawiać się widoczność. Wiatr przewieje chmury. Czekaliśmy posilając się drugim śniadaniem. W międzyczasie na szczyt przybyło trochę turystów. I nagle wszystkim odsłonił się widok. Ujrzeliśmy Giewont (1894). Z zupełnie nowej, wyższej perspektywy.




Ruszyliśmy dalej. Czerwonym szlakiem na Kopę Kondracką. Był to przyjemny spacer, z lekkim przewyższeniem na samym końcu. Około w pół do jedenastej byliśmy na Kopie Kondrackiej (2005).


Dalej już było tylko piękniej. Przyjemne wędrowanie grzbietami gór. Z cudnymi widokami po prawej i po lewej stronie. Naszym celem był Kasprowy Wierch. Prowadził do niego Czerwony szlak przez Przełęcz pod Kopą Kondracką, Suche Czuby, Goryczkową Czubę, Pośredni Wierch Goryczkowy. Nogi same nas niosły. W górę, w dół. Łagodnie. Dopiero pod samym Kasprowym znów trzeba było się piąć mocniej w górę. Za to krótki odcinek. 





Na Kasprowy Wierch (1987) dotarliśmy o trzynastej. Mieliśmy spory zapas czasu. Nieco mniejszy sił (ja). Chłopaki wpadli na pomysł wdrapania się na Świnicę. Pięćdziesiąt minut z przełęczy Świnickiej do szczytu bardzo ich kusiło. Ostudziłam zapędy młodych turystów. Czas liczony jest bez przestojów i kolejek przy łańcuchach, których o tej porze trzeba się spodziewać. Potem trzeba jeszcze zejść i dojść. Nie zgodziłam się. Obiecałam Zawrat i Świnicę na inny dzień. Na otarcie łez po odpoczynku na trasę do domu wybraliśmy drogę przez Beskid (2012) i Przełęcz Liliowe (czerwony szlak) do Hali Gąsienicowej (najpierw zielony, potem żółty). Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Etap do Przełęczy Liliowe był krótki, nieco intensywny. Widoki cudne.



Tęsknym spojrzeniem na Świnicę ;)


Zielony szlak z przełęczy dał moim kolanom do wiwatu. Zejście było strome i kamieniste. Dopiero na żółtym szlaku nogi chwilami mogły odpoczywać, gdy droga nieco się spłaszczała. W Murowańcu był tłum ludzi, długa kolejka do toalety i krótki odpoczynek. Zamiast kawy zamówiłam nam po półitrowej butelce coli. Cukier i kofeina dobrze mnie nakręciły. 
Postanowiliśmy zejść żółtym szlakiem Doliną Jaworzynką do Kuźnic. Najpierw jednak wiódł nas niebieski szlak do Przełęczy między Kopami. Stąd mieliśmy widok na Giewont i nasze dwa wierchy, które kilka godzin wcześniej zdobyliśmy. 


W Kuźnicach byliśmy o w pół do czwartej. Po dziesięciu godzinach na szlaku. Zjedliśmy lody (ja), gofry (chłopaki) i poczłapaliśmy ostatnie dwa kilometry w dół na przystanek autobusu numer 11, który zawiózł nas do domu. Tego dnia zrobiliśmy 26 km. Zmęczenie było duże. Pełne jednak endorfin. Uśmiech nie złaził mi z twarzy cały wieczór. 

1 komentarz:

  1. Dla mnie kawka z pięknym widokiem to must have -> https://www.tiktok.com/@nofluffjobs/video/7244532393703410971

    OdpowiedzUsuń