środa, 9 lipca 2025

Czerwone Wierchy

W poniedziałek rozdzieliliśmy się. Radek z Julkiem, rodzicami Maksa i Maksem poszli na spacer do Doliny za Bramką. Julek nabawił się odcisku i stwierdził, że chce moczyć nogi. Zrobiło się bardzo słonecznie i ciepło. Idealne warunki na wędrówkę zacienioną doliną. 






Z kolei ja z Krzyśkiem i jego serdecznym kumplem, którego zabraliśmy ze sobą do Zakopanego, bladym świtem, bo o piątej rano, wyruszyliśmy na szlak. Celem były Czerwone Wierchy. Ponieważ jednak Maciek w Tatrach był pierwszy raz, postanowiliśmy z Krzysiem zabrać go na Giewont i stąd zacząć naszę wędrówkę granią. Na Przełęcz Kondracką weszliśmy z Doliny Małej Łąki. Było mgliście, rześko i dobrze się szło. O ósmej piętnaście staliśmy na kopule Giewontu. Widoki przysłoniła chmura. Tam, na górze wszystko było w nieustannym ruchu. Wiatr przeganiał chmury odsłaniając fragmenty widoków, i naganiał, zasłaniając. Bawił się, igrał, urządzał bal. Klimat, który uwielbiam. 








Z Giewontu powędrowaliśmy na Kopę Kondracką (pierwszy z Czterech Wierchów). Wiało konkretnie, więc tumany chmur przelatywały nam po prostu nad głowami. 






Na Kopie w zasadzie byliśmy sami. Zrobiło się słonecznie, ale wiatr nie pozwalał na zdjęcie bluz i kurtek. Krótka przerwa na drugie, a co poniektórzy na pierwsze śniadanie i naładowani energią mogliśmy ruszać w kierunku Małołączniaka. Droga aż uśmiechała się do nas.






Na Krzesanicę było już blisko. To był miły spacer. Widoki i przestrzeń oszałamiające. 






Najbliższym sąsiadem Krzesanicy jest Ciemniak. Szczyt, z którego zaczęło się nasze mozolne schodzenie w dół. Zanim jednak doświadczyliśmy bólu tego schodzenia i schodzenia i schodzenia - czy to się kiedyś skończy? - przcupnęliśmy na ostatnim z Czterech Wierchów i chłonęlismy widoki. Pięknie tam. Widać tyle gór, tyle szczytów, wiatr hula, tańczy na kamieniach, świszczy w uszach, dzikość, wolność. 





Zejście do Doliny Kościeliskiej zajęło nam trochę czasu. I bolało. Bardzo bolało. Gdy wreszcie szliśmy Kościeliską nogi same pchały się naprzód. Tak lekko, tak miękko, tak łatwo szło się wreszcie po płaskim. 







W hotelu byliśmy o 14:30. Czekali na nas Julek i Radek. Wszyscy poszliśmy na pizzę. 

 

Rusinowa Polana 2025

Pierwszy tydzień wakacji spędziliśmy w Zakopanem. Całkiem sprawnie (po raz pierwszy korzystaliśmy z oddanych odcinków drogi, która tym razem zajęła nam zaledwie 4,5 godziny) wylądowaliśmy w bazie wypadowej, idealnej na wszelakie wycieczki bliższe i dalsze w bardzo różnych konfiguracjach. Po rocznej przerwie znów udało nam się spotkać w kilka rodzin, których obecnie wspólnym mianownikiem są nie tylko dzieci z zespołem Downa, ale pasja górskich wędrówek, ochota na wspólny czas, pogaduchy, śmiechy, refleksje. 

Dla Julka to bardzo ważny punkt wakacyjnych wyjazdów. Góry, Igor, Maks, Ada. Z nimi najwięcej spędza czasu. Wprawdzie część tego czasu polega na tkwieniu w telefonach, ale nie za dużo. Bo jest też czas na wspólne kolorowanki, planszówki (Julek bardzo polubił Monopoly Tatry, które przywiozła mama Igora), grę w piłkę nożną. Wspólne wypady do sklepu na lody (Julek), soczek (Igor) i czipsy, ale tylko paprykowe (Ada). Jest też czas na górskie szlaki. 

W ostatnią czerwcową niedzielę zaczęliśmy wspólnie od wycieczki na Rusinową Polanę. Wyszliśmy standardowo z Wierchu Poroniec. Tym razem pogoda była łaskawa i mogliśmy urządzić sobie piknik na hali. Zdecydowaliśmy, że z Rusinowej Polany zejdziemy do Schroniska w Dolinie Roztoki, a nie ja zawsze przez Wiktorówki do Zazadnej. Wędrówka wydłużyła się znacznie, a miało być lajtowo na początek. Dłuższy odpoczynek w schronisku doładował baterie i można było spokojnie dojść asfaltem do parkingu w Palenicy Białczańskiej. 

Julek. Julek na szlaku szedł zawodowo. Nie skarżył się, nie narzekał, nie zatrzymywał, chyba że na krótki odpoczynek. Pod sam koniec bolały go nogi, przyzwyczajone do tras dziesięciokilometrowych, a nie o kilka kilometrów dłuższych. Dotarł jednak dzielnie do końca. Otwarcie wyjazdu okazało się nad wyraz udane.