W poniedziałek rozdzieliliśmy się. Radek z Julkiem, rodzicami Maksa i Maksem poszli na spacer do Doliny za Bramką. Julek nabawił się odcisku i stwierdził, że chce moczyć nogi. Zrobiło się bardzo słonecznie i ciepło. Idealne warunki na wędrówkę zacienioną doliną.
Z kolei ja z Krzyśkiem i jego serdecznym kumplem, którego zabraliśmy ze sobą do Zakopanego, bladym świtem, bo o piątej rano, wyruszyliśmy na szlak. Celem były Czerwone Wierchy. Ponieważ jednak Maciek w Tatrach był pierwszy raz, postanowiliśmy z Krzysiem zabrać go na Giewont i stąd zacząć naszę wędrówkę granią. Na Przełęcz Kondracką weszliśmy z Doliny Małej Łąki. Było mgliście, rześko i dobrze się szło. O ósmej piętnaście staliśmy na kopule Giewontu. Widoki przysłoniła chmura. Tam, na górze wszystko było w nieustannym ruchu. Wiatr przeganiał chmury odsłaniając fragmenty widoków, i naganiał, zasłaniając. Bawił się, igrał, urządzał bal. Klimat, który uwielbiam.
Na Kopie w zasadzie byliśmy sami. Zrobiło się słonecznie, ale wiatr nie pozwalał na zdjęcie bluz i kurtek. Krótka przerwa na drugie, a co poniektórzy na pierwsze śniadanie i naładowani energią mogliśmy ruszać w kierunku Małołączniaka. Droga aż uśmiechała się do nas.
Na Krzesanicę było już blisko. To był miły spacer. Widoki i przestrzeń oszałamiające.
Najbliższym sąsiadem Krzesanicy jest Ciemniak. Szczyt, z którego zaczęło się nasze mozolne schodzenie w dół. Zanim jednak doświadczyliśmy bólu tego schodzenia i schodzenia i schodzenia - czy to się kiedyś skończy? - przcupnęliśmy na ostatnim z Czterech Wierchów i chłonęlismy widoki. Pięknie tam. Widać tyle gór, tyle szczytów, wiatr hula, tańczy na kamieniach, świszczy w uszach, dzikość, wolność.
Zejście do Doliny Kościeliskiej zajęło nam trochę czasu. I bolało. Bardzo bolało. Gdy wreszcie szliśmy Kościeliską nogi same pchały się naprzód. Tak lekko, tak miękko, tak łatwo szło się wreszcie po płaskim.
W hotelu byliśmy o 14:30. Czekali na nas Julek i Radek. Wszyscy poszliśmy na pizzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz