środa, 26 lipca 2023

Zakopane

We czwartek doszliśmy na nogach do Butorowego Wierchu. A dokładniej do stacji wyciągu krzesełkowego. Wsiedliśmy do całkowicie pustej kolejki i wjechaliśmy na górę. Radek z Krzysiem, Julek ze mną. Widoki pozostające za nami cieszyły oko. 




Z Butorowego Wierchu przespacerowaliśmy się na Gubałówkę po drodze zaliczając granitę (Julek), lody (Krzyś) i gofra (ja). Radek postanowił być fit.


Z Gubałówki zjechaliśmy tramwajem. Na 13:00 godzinę byliśmy umówieni w Muzeum Tatrzańskim z przewodnikiem. Tak przynajmniej zakładał poranny plan. Plan ma to jednak do siebie, że ulega nieoczekiwanym zmianom. Nasza zmiana polegała na tym, że przewodnika nam anulowano, gdy wszyscy (była nas blisko trzydziestoosobowa grupa) byliśmy już w drodze. Bez podania przyczyny. Trochę bardzo nieelegancko. 

 
Ruszyliśmy więc dalej. Do poleconego przez Tomka tatę Maksa Muzeum Kornela Makuszyńskiego. Przeszliśmy przez zatłoczone, rozedrgane i jarmarczne Krupówki. Na nogach doszliśmy na Tetmajera 15, gdzie stoi ładny dom "Opolanka", niegdyś trzypokojowe mieszkanie państwa Makuszyńskich. Obecnie mieści się tu kameralne muzeum. Jedna sala interaktywna, w której można m.in. pooglądać fragmenty zekranizowanych powieści Makuszyńskiego. Wystarczy położyć wybraną książkę na stole i zaczyna się film. Koledzy wsiąkli na dobre. Przynajmniej był czas na zwiedzenie pozostałych sal.



Patronem szkoły Julka jest Kornel Makuszyński, więc ze szczególnym pietyzmem zadbałam o uwiecznienie obecności Julka w tym miejscu. Nie samymi górami wszak człowiek na wyjeździe w Tatry żyje. 



Po zwiedzeniu muzeum ruszyliśmy w dół Krupówkami. Radek chciał zwiedzić cmentarz Pęksowy Brzyzek. Przysiadłam z Julkiem na ławeczce, a Radek poszedł między groby (płacąc za wejście 3 zł!). Julek oglądał zdjęcia na telefonie, ja ludzi wchodzących, w większości cofających się na wieść, że muszą zapłacić, żeby wejść, wychodzących, szwendających się. Nigdzie nam się nie spieszyło. Wprawdzie odjechał autobus, a kolejny mieliśmy za godzinę, ale ja już wiedziałam, że czekać nie musimy. Możemy po prostu nieśpiesznie iść w górę Kościeliskiej. Do Krzeptówek mieliśmy ledwie dwa kilometry. 

Tak też zrobiliśmy. Julek trochę zaprotestował, ale tylko trochę. Szło się dobrze. Po drodze zajrzeliśmy do Willy Koliba 


Spotkaliśmy też kozę. Niewykluczone, że szykowała się na wycieczkę do Pacanowa.


Tego dnia w nogach mieliśmy 10 km. 

czwartek, 20 lipca 2023

Dolina Chochołowska

Wczoraj spokojny spacer Doliną Chochołowską. Po intensywnym wtorku części z nas, wędrówka doliną była najlepszą opcją na obolałe nogi. Niektórzy w ogóle zostali w pokoju, żeby spać do oporu. :) 

Pierwszy, trzykilometrowy odcinek pokonaliśmy pociągiem (traktor ciągnie dwa wagoniki po 8 zł za osobę). Radość dzieciaków bezcenna. Ulga dla rodziców.

Potem ponadgodzinne wędrowanie lekko w górę do Polany Chochołowskiej. Było chwilami gorąco. Słońce dopiekało. Ratował nas zrywający się co rusz wiaterek, drzewa dające cień i na samym początku drogi orzeźwiający chłód ciągnący od potoku.




Julek nie był najszczęśliwszy idąc, ale nie stawiał oporu ani nie artykułował litanii na nie. Po prostu szedł. Nieśpiesznie. Przez czas jakiś w towarzystwie kumpelek.

Dolina Chochołowska najdalej wysunięta, jak dotąd nie była dla nas po drodze. Wreszcie można było doceniać jej urok, szczególnie, gdy doszliśmy do Polany Chochołowskiej. Cudne widoki!



W schronisku półgodzinny piknik. Lody dla orzeźwienia i zaczęliśmy schodzić. Wiedzieliśmy, że idzie deszcz. Zaczęliśmy więc wyścig z chmurami, czasem i niechęcią do intensywniejszego tempa.

Szczęśliwie załapaliśmy się od razu na "pociąg". Na dole stał pusty autobus do Zakopanego. Zdążyliśmy do niego wsiąść, gdy zaczęło padać. Tego dnia nie zmoknęliśmy. Przeszliśmy 9 km. Dzień zakończyliśmy jeszcze jedną porcją lodów.

poniedziałek, 17 lipca 2023

Dolina Małej Łąki

Wczoraj lajtowa niedziela. Ruszyliśmy z pensjonatu w kierunku Kościeliska, po krótkiej wędrówce wzdłuż ulicy skręciliśmy w ścieżkę wiodacą do trasy pod reglami. Minęliśmy chatę Sabały. Była jednak zamknięta. Na trasie pod reglami ruszyliśmy w lewo do Doliny za Bramką. Dwudziestoparominutowy spacer leśnym szlakiem wzdłuż potoku był idealnym wyborem na ten gorący dzień. Na końcu czekał nas piknik nad potokiem. 



Plan był taki, że z doliny wracamy do domu, ale nikomu się nie chciało, więc ruszyliśmy dalej reglami. Minęliśmy wejście na Dolinę Strążyską, wejście do Doliny Białego i dotarliśmy do Wielkiej Krokwi. Tam był czas na porcję lodów. Potem autobusem wróciliśmy do domu. 




Tego dnia przeszliśmy łącznie 9 km. 

A dzisiaj jedna z moich ulubionych dolin. Dolina Małej Łąki. Podjechaliśmy jeden przystanek autobusem nr 11. Przez polanę przeszliśmy znów do trasy pod reglami. Tym razem skręciliśmy w prawo, skąd mieliśmy jakieś dziesięć minut spaceru do początku szlaku.


Słońce piekło. Duszno. Czuliśmy nadchodzącą (gwałtowną) zmianę pogody. Po drodze przystanek nad potokiem. Dla orzeźwienia.



Przy rozwidleniu zdecydowaliśmy się iść prawą trasą do Przysłopu Miętusiego. Wije się lasem, polaną, wąską ścieżką wzdłuż tatrzańskiej roślinności. Pół godziny nietrudnej wspinaczki i byliśmy na Przysłopie. Dzisiaj od rozwidlenia miałam towarzyszkę. Ada zdecydowała, że pójdzie ze mną, nie z mamą, która wchodziła na Przysłop od lewej strony. Szło nam się wyśmienicie. Ucinałyśmy babskie gadki. Słuchałam Ady. Znamy się już w zasadzie długo. Lubię tę dziewczynę. 




Na Przyslopie Miętusim piękne widoki przysłaniały chmury. Zaczynało wiać. Wiedzieliśmy, że czasu z dobrą pogodą mamy coraz mniej. Julek, który najlepiej zmotywowany do chodzenia jest wtedy, gdy wie, że idzie do góry, żeby osiągnąć cel, a potem już tylko do dołu, szedł dzisiaj dobrze. Mimo że rano nie chciał wstawać i w ogóle nie w góry. Coraz wytrawniejszy z niego turysta.




Z Przysłopu ruszyliśmy w kierunku Wielkiej Polany Małoląskiej, żeby stamtąd dojść do naszego rozwidlenia.


Na rozwidleniu zaczęło kropić. Przed deszczem nie zdążyliśmy uciec, więc po prostu szliśmy. Szliśmy przed siebie, równym krokiem. Autobus nam odjechał. Następny miał być za godzinę. Szliśmy więc dalej pod reglami do miejsca, z którego dzień wcześniej zaczynaliśmy naszą wycieczkę do Doliny za Bramką. Drogę już znaliśmy. 


Nikt nie ucierpiał. Przygodę zaliczyliśmy. W domu zdjęliśmy mokre ubrania. I znów było dobrze. :)

Julek przeszedł 8 km. 

sobota, 15 lipca 2023

Dolina Białego

Rozpoczęliśmy nasz coroczny turnus wypoczynkowo-rehabilitacyjny w grupie znajomych rodzin z dziećmi z zespołem Downa. Z Julkiem po górach w tym roku chodzą Ola, dwie Maje, Igor, Maks, Ada i Julka. Zacna ekipa. W tym roku na bazę wypadową wybraliśmy Zakopane. Nieduży pensjonat z widokiem na Giewont. Wczoraj po ponad sześciogodzinnej podróży dotarliśmy na miejsce. 

Wszyscy dotarli. Rzeszów, Dębica, Jelenia Góra, Gniezno, Warszawa, Bydgoszcz. Każdy miał kawałek drogi do pokonania. Uradziliśmy wieczorem, że na rozruch dobre będą doliny.

Dzisiaj rano autobusem nr 11 dojechaliśmy do centrum Zakopanego, żeby spod Wielkiej Krokwi wejść na żółty szlak wiodący Doliną Białego. Początkowo droga łagodnie wiła się w górę. Towarzystwo szło całkiem zgodnie. Schody (dosłownie) zaczęły się później. Julek zatrzymywał się. Narzekał. Szedł dalej. Przed upałem chronił nas las. Po półtorej godziny w sumie całkiem udanej wędrówki dotarliśmy na Czerwoną Przełęcz. 1303 m n.p.m. 

Zostawiłam chłopaków i weszłam na Sarnią Skałę. Radek był na niej dwa lata temu, Krzysiek rok wcześniej. Ja nie miałam okazji. Krótkie, intensywne wzniesienie i można było podziwiać cudne widoki. 



Na Sarniej byłam między innymi z Adą, z którą dwa lata temu wchodziłam na Giewont.

Z Sarniej zeszłam do Czerwonej Przełęczy i ruszyłam za moimi chłopakami czarnym szlakiem. Schodzili już do Polany Strążyńskiej. Dogoniłam ich prawie na końcu tego szlaku. Krótki odpoczynek na polanie przy herbaciarni i ruszyliśmy w dół Doliną Strążyńską (czerwony szlak). A gdy już na dole odpoczęliśmy, zerknęłam na mapę i okazało się, że do domu zostało nam 2,3 km przyjemną trasą, częściowo ścieżką pod reglami, a potem malowniczymi polanami. Julek był nastawiony na autobus, ale do przystanku też trzeba było dojść. W sumie nie trudno było przekonać synka do dalszej wędrówki. Porcja lodów sprzyjała podjęciu właściwej decyzji. Wyruszyliśmy, żeby po pół godzinie być już w naszym pokoju.




Julek pokonał dzisiaj 11 km. Wszedł na 1303 m n.p.m. Spędził na szlaku prawie sześć godzin. Dał radę. Siła Hulk. 

czwartek, 29 czerwca 2023

Olimpiada na wesoło

Tydzień przed rozpoczęciem wakacji w szkole Julka odbyła się Olimpiada na Wesoło, choć z zachowaniem wszelkich igrzyskowych reguł. Przynajmniej tych najbardziej podstawowych. Był zatem na samym początku uroczysty pochód reprezentacji klasowych, nauczycieli i uczniów. Został zapalony znicz (a jakże!). Były konkurencje sportowe. Zdrowa rywalizacja. Publiczność. Na koniec medale. 

Na ten dzień zaplanowałam urlop. Zgłosiłam się do konkurencji sztafeta w płetwach. Bo w igrzyskach brały udział dwie drużyny: rodziców naprzeciw pracowników szkoły. Nie trenowałam ciężko. Dzień przed sportowym świętem na naszym trawniku wypróbowałam trzy techniki biegu w pożyczonych (Matko chrzestna, dziękuję!) płetwach (na raka, na kujawiaka, na żabę). Moim zmaganiom towarzyszył gromki śmiech dwóch obserwatorów płci męskiej. Zupełnie nie wiem dlaczego. Ja skupiałam się na olimpiadzie, oni chyba na drugim członie - "wesoło".

W piątek Julka zabrał transport gminny. Ja do szkoły dojechałam na 9:30. Była już całkiem pokaźna grupka naszych. Drużyna rodziców cała na czarno. 

Konkurencje: mecz w goglach (1:0 dla Czarnych), kółko i krzyżyk (remis), kwadraty (oj działo się! Po dogrywce nasi górą 1:0), zbijak (1:0 rodzice), wyścig na rowerach trójkołowych (bezkonkurencyjni Nauczyciele 1:0 dla nich), bieg w płetwach (1:0 dla nas, nieskromnie dodam, że i ja swój udział miałam w tej wygranej). A pomiędzy rozgrywkami występy. Raz chearliderek szkolnych, raz Rodziców, występ Krzysztofa Krawczyka (na żywo!) i na koniec gwiazdy disco polo (nie znam). Ale uczniowie byli w temacie. Bawili się świetnie. I co najważniejsze tego dnia nie było przegranych. Każdy zasłużył na medal. 

Fantastyczne, żywiołowe, kolorowe, wesołe, integrujące przedpołudnie. Szkoła Julka jest na medal. Złoty. Mistrzowski.

A zaraz po olimpiadzie wsiedliśmy z Julkiem do auta i śmignęliśmy na krótki weekend do babci Krysi. 



czwartek, 22 czerwca 2023

Roczna ocena i ząb

Dostałam arkusz wielospecjalistycznej oceny rozwoju funkcjonowania Julka oraz jego ocenę końcoworoczną. Czytałam i czytałam ten profesjonalnie przygotowany przez nauczycieli Julka dokument. Rozpisane umiejętności, osiągnięcia, niedostatki w kilku obszarach funkcjonowania: sferze emocjonalno-motywacyjnej, samoobsłudze, kompetencjach społecznych, komunikacji i mowie, percepcji, ekspresji, funkcjach poznawczych. Oceniali go nauczyciele prowadzący zajęcia rozwijające kreatywność, komunikowanie się, czy wychowania fizycznego. Oceniała go jego wychowawczyni.

Czytałam to, co w zasadzie wiem. Teraz ubrane w odpowiednie słowa. Nie ma w tej lekturze zwrotów akcji i spektakularnych postępów. Jest dreptanie w miejscu, w niektórych miejscach lekkie przesunięcia do przodu, nie ma regresu. To raczej taka miejscówka w czasie i przestrzeni, gdy trzeba mocno starać się o to, żeby nie stracić tego, co zostało do tej pory osiągnięte. To jeszcze nie stagnacja. To bardzo mozolne, obarczone ryzykim nietrwałości zdobywanie wiedzy. 

Julek kończy etap wczesnoszkolny wydłużony o jeden rok. Czyta proste zdania, bez dwuznaków cz, sz, rz itd. Zdania pisane WIELKIMI LITERAMI. Najlepiej, żeby wyrazy nie były Julkowi obce, miały przełożenie na znany desygnat. Wtedy jest szansa, że zrozumie zdanie. Liczy prawie do 20. Dodaje, odejmuje tak sobie. Na pewno nie w pamięci, tylko przy użyciu numików. Nadal miesza pory roku, z miesiącami, dniami tygodnia. Czas to dla niego pojęcie bardzo względne. Już, teraz, jutro potrafi pomylić. Zlewa mu się w jedno. Przyszłość najlepiej wyraża wyrazem potem. 

Drepczemy w miejscu. Posuwamy się do przodu - z każdym rokiem - coraz wolniej. Coraz mniejszymi krokami. Kroczkami. Kroczusieńkami. 

Głowa to wszystko wie. Że Julka niepełnosprawność intelektualna polega na braku ogarniania całości. Że trudno mu przechodzić z jednego w drugie. Że jest jakaś ciągłość, przyczyna i skutek. Że jeszcze trudniej, gdy to wszystko nie jest osadzone w konkrecie. Bo prognozę pogody nasza domowa pogodynka opanowała świetnie. Patrzy. Mówi. Opisuje. Słońce, chmury, deszcz to konkret. Poniedziałek, wtorek, lipiec, wczoraj - abstrakcja. 

Głowa to wszystkich wie. Emocje różnie reagują. Czytam i czytam ten profesjonalnie przygotowany przez nauczycieli Julka dokument. Smutek. Smuteczek. Muszę wtedy mocno, z całych chwil uchwycić się Julka. Bo przecież Julek to bardzo fajny chłopiec. Nie pozwolić zdominować się negatywnym emocjom. Odrzucić ten wewnętrzny sprzeciw, niezgodę na to, że mój syn tak mało wie. Bezsilność wobec ograniczeń jest trudna. Niepotrzebna. Spala mnie. 

I gdy tak pogrążam się w nieciekawej papce myślowo-emocjonalnej, Julek sprowadza mnie na ziemię. Wyjeżdża z konkretem. Trzeci dzień walczy z trzonowcem, którego zaklinowała wychodząca stała czwórka. Chyba czwórka. To ten sam ząb, z którym byliśmy na początku kwietnia u dentysty. Nadal tkwi. A nie powinien. Wreszcie umówiłam ekstrakcję (Boże! Mleczaka!!!!) w sedacji wziewnej. Na najbliższy termin. Za trzy tygodnie. 5 lipca. Lipa. Julek nie pozwoli dotknąć tego zęba, który rusza się, ale tkwi mocno w dziąśle. Solidny drań. A jednak zmobilizowany przez nas Julek podejmuje wyzwanie. Rusza zębem. Buja go w każdą stronę. Pojawia się krew. Julek lekko panikuje. Ale delikatnie. Już wie, że to naturalna reakcja. Łatwa do opanowania. Proces trwa. Trzeciego popołudnia Julek mówi, że nie da rady. Nadal nie pozwala sobie pomóc. Wreszcie nabiera głęboko powietrza, które spuszcza z płuc, nakłada słuchawki na uszy, rozdziawia buzię i mówi tacie: - Ty! Jeden ruch Radka i ząb zostaje wyrwany. 
Radość Julka słychać chyba na końcu naszej ulicy.

I wtedy nagromadzone wszystko mi puszcza. Robię się miękka jak kocyk na zimę. I myślę sobie, że mam Julka, który nie potrafi dobrze czytać i liczyć, za to dzielnie stawia czoła swoim lękom. Dojrzale i odważnie mierzy się z tym, co dla niego trudne. Pokonuje to w pięknym stylu. Wychodzi zwycięsko z mleczakiem w dłoni. W dłoni o krótkich paluszkach, które ciągle mają problem z zapięciem i odpięciem guzika. 

Biorę przykład z Julka. Nabieram głęboko powietrza, spuszczam je z płuc. Znów oddycham. Nikt z nas nie jest przecież doskonały. 



piątek, 9 czerwca 2023

Alicja w krainie czarów

1 czerwca zostaliśmy zaproszeni do Julka szkoły na przedstawienie "Alicja w krainie czarów". To coroczna tradycja szkoły, która przygotowuje przy wsparciu rodziców występ dzieci z okazji Dnia Rodziny (połączenie dnia dziecka, mamy i taty). 

W ubiegłym roku Julek wystąpił w roli jednego z bliźniaków, którzy ukradli księżyc, w tym roku tańczył w układzie tanecznym jako jedna z łez Alicji, był Gąsienicą, a w piątek w przedstawieniu dla przedszkolaków tańczył dodatkowo (bez próby) jako malarz róż w ogrodzie (po prawdzie przy doskonałej parterce Pani Kasi - trudno byłoby mu się pogubić w układzie :) ).

Jak zawsze dzieci i nauczyciele stanęli na wysokości zadania. Piękne dekoracje, stroje, historia opowiedziana z offu uzupełniana występami dzieci. Spektakl muzyczno-taneczny. Autentyczny, niedoskonały, piękny. Wzruszenie, uśmiech i radość.

Dla nas to również okazja to obserwacji Julka, który w gronie swoich kolegów i koleżanek czuje się doskonale. Uśmiechnięty, łobuzerski, szczęśliwy. Dla nastoletniego chłopca, który pragnie rówieśniczego towarzystwa, to miejsce najlepsze. Chciałoby się mieć kumpli bliżej. Najlepiej za miedzą.