niedziela, 17 marca 2013

Był sobie weekend

Julek trele swoje zaczął dziś o wschodzie słońca, więc o siódmej z minutami usmażona była już sterta naleśników. Na wyraźne życzenie Krzysia prolongowane z soboty. Bo wczoraj nie dałam już rady stać nad patelnią. Po półgodzinnym intensywnym pływaniu w czasie, gdy Krzyś zaliczał kolejną lekcję u instruktora o tym samym imieniu, mile rozleniwione ciało po fizycznym wysiłku odmówiło posłuszeństwa. Niechętnie więc wstawałam o szóstej z minutami, ale służba nie drużba, dzieci spać nie dały. :)
Odpoczynek w niedzielę? Taki w niebycie i co-by-tu-jeszcze-ewentualnie-zrobić? Odwieszony na kołku. Nieużywany.
Szklanka zapomniana na brzegu stołu. Bach! Na podłodze. Bam! – usłyszałam. Trochę wcześniej przy aucie rzuconym z impetem Julek przemówił. Gdy go do łóżka (w dzień kojcem zwanym) po szklance w mak roztrzaskanej transportowałam, nie mówił, wrzeszczał w proteście. Miotła, odkurzacz, Krzysiu nie chodź. Potem na spacer. I znów te ubrania. Jedno na drugie, drugie na pierwsze, Julka na Krzysia, nie ta kolejność, poprawka. Już przez te męki odzieżowe wiosna by się zmiłowała.
Julek zasnął w południe, ja z nim na chwileczkę. Bo Krzyś już wrócił. Głodny, zmarznięty.
Obiad? A, ten z wczoraj. Odgrzewka. Rozgrzewka do szycia. Koc w wypraną poszewkę trzeba wsadzić, potem zszyć w rogach (taki przedszkolny prikaz). Jak ja szyć nie lubię!!! Więc łaty termoprzyczepne śmiały się do mnie, gdy je kupowałam. Do pierwszego odbioru Krzysia z przedszkola, jak jedna, ledwo wieczór wcześniej zaprasowana, drwiąco dyndała do połowy odklejona. A ja w środku zawyłam. Z igłą się przeprosiłam i dodatkowo obszyłam to, co dzień wcześniej nakleiłam. W spodniach w liczbie cztery po dwie nogawki każda, łat osiem.
Pić mi się chce, jeść mi się chce, Mamo! Zrooooobiiłeeem!!! (z łazienki Krzyś woła), pustą butelkę Julek przynosi, wymownie patrzy. Kursy między pokojem a kuchnią jak warszawska linia 175 obciążone i obładowane. A mnie się marzy wykończenie góry. To już kolejka górska na Kasprowy. Oj, głupia ty, głupia ty!
I gdy w kuchni, zapełniając poobiednimi talerzami zmywarkę, czytałam - prędko, pośpiesznie, gubiąc upływające minuty - historię Zofii Maślak, z domu Strąk, mamę Jadzi i babcię Dominiki, które na Piaskowej Górze mieszkają, zapomniałam, po co przyszłam do kuchni i dlaczego nie ma mnie jeszcze z dziećmi. Ocknęłam się w chwili, gdy „Jadzia wyjechała do Wałbrzycha i wyszła za mąż (…)”. Z nieprzytomnymi oczami weszłam do pokoju. Chłopcy obok siebie na podłodze siedzieli. Bajkę oglądali. Radek nie musiał pilnować porządku. Więc drzemał, zbierając siły na jutro. Cała trójka mnie na powrót uwiodła. Rzeczywistość przytuliła. I pozostałam w niej do wieczora.
Kartek świątecznych nie robię. Porządków świątecznych i planów ambitnych też. Oszczędzam wolne na sen. Mam go w niedosycie.

PS „Piaskowa Góra” Joanny Bator gorąco polecam!

sobota, 16 marca 2013

U dentysty Julek

Nie będę ściemniać. Świetnych mam synów! :)
Duma to moje drugie imię na dziś. ;) W poczekalni zadomowili się bez kompleksów. Krzyś zdobył półpiętro, żeby podziwiać szczotkę do zębów wielkości olbrzymiej. Julek czarował siedzące panie. Zwyczajnie, swoim uśmiechem.
Na fotel dentystyczny Julek wlazł z pomocą Krzysia. Ten czuł się w gabinecie nad wyraz swobodnie. Zaglądał, dotykał, macał wszystko i Julkowi pod nos podtykał. Pan doktor zrobił czary-mary. Z kubeczka woda zniknęła za sprawą ssawki syczącej. Jak trąba słonia wciąga wodę. - przytomnie zauważył Krzyś. I poprosił o żółte okulary. Szpaner mały. Pan doktor cierpliwy, otwarty na żarty i do Julka jak do Krzysia gadał. Punktacja w głowie poszybowała wzwyż. 
Krzyś dopingował Julka. Pokazywał, jak ma buzię otwierać. A Julek jak to Julek - nie pierwszy i nie ostatni raz mnie zaskoczył - buzię otworzył. Nie żeby tak od razu na wielkość spodka od filiżanki. Ale dał sobie zajrzeć w zęby i nie ugryzł intruza. Ciekawie spoglądał, nie płakał, współpracował. Współ-pra-co-wał. Chyba jeszcze raz przeliteruję. Dla tej pewności swojej. Że to się działo naprawdę. I jeszcze pozwolił pomalować zęby pastą o smaku truskawki. Przynajmniej nie gorzka jak krzysiowa sprzed dwóch tygodni.
Próchnicy nie ma.  Mamy się przesiąść na elektryczkę. ;) I za trzy miesiące do kontroli.
Zuch Julek. I Krzyś.
Więc w domu, z tej radości postomatologicznej, pozwoliłam tunel im zrobić i bałaganić radośnie. W tym są zawsze zgodni. :D

niedziela, 10 marca 2013

Sukcesiki

Julek ma dwa lata i cztery miesiące. Łazi w pampersie i nie zanosi się w najbliższym czasie, że przestanie. Nie zauważa różnicy między kołem a kwadratem, za to bezbłędnie rozróżnia biszkopta od herbatnika. Na tego ostatniego przecząco kiwa głową i mówi (!): ne. W ogóle smak jego stał się wysublimowany ostatnio. Kurczaka tak, duszoną marchewkę nie. Czerwony barszcz nie, za to biały jak najbardziej tak.
Wyciąga ręce, żeby go wyjąć z łóżeczka, potrzasku i Krzysia uścisku.
Przytula się całym sobą.
Zaczyna sam budować wieżę z klocków. Gdy przytrzymuję jej podstawę i podaję klocki we właściwej kolejności. Nadal burzenie wieży jest w modzie.
Zbiera klocki do pudełka. Jak mu się chce. Jak nie chce, zostawia i idzie zrzucać książki z półki.
Nie podchodzi do kominka, gdy się w nim pali.
Do otwartej łazienki biegnie w podskokach. I do kibelka nic już nie wrzuca. Za to wyciąga. Wyciąga rękę, zanurza w muszli i zgarnia wodę. Którą pije. A z kubka nie chce. Nicpoń jeden.


sobota, 9 marca 2013

Niedotykalski z powodu

- Co ty Julek taki dotykliwy jesteś? Jak Matylda. (Matylda to koleżanka z przedszkola - przyp. red.) - stwierdził dziś Krzyś, gdy Julek zaprotestował po kolejnym szturchnięciu starszego brata.
- A czemu jak Matylda? - wyskoczyłam ze swoim wścibstwem.
- A bo jak się ją tylko ledwo dotknie, to ona ej! ej! ej! woła.
Ja bym tam chciała, żeby Julek tak wołał.
On ryczy.
Mocno, na wysokiej nucie i zwykle z powodu (nie patrzcie tak na Krzysia ;))) .
Julek dotykliwy, a Krzyś dokuczliwy. Ale pod prysznic i broić obowiązkowo razem. :D

piątek, 8 marca 2013

Bez skrajności proszę

Spotykam się z różnymi opiniami na temat osób z zespołem Downa. Wśród nich dominują dwie. Jedna zanurzona jest w hurraoptymizmie.  – Dzisiaj, przy takiej rehabilitacji, stymulacji logopedycznej i pedagogicznej te dzieciaki osiągają prawie normę intelektualną (entuzjastyczna przemowa dyrektorki ppp, która w Julku, gdy czekaliśmy na spotkanie z psychologiem, rozpoznała bez trudu zespołowca).
Druga brzmi mniej więcej tak: - Zespół Downa? Naprawdę? Ojeeeej, jaka szkoda! I tu w oczach popłoch, ucieczka spojrzeniem gdzieś w bok, z którego wyłazi stopklatka (też moja z przedjulkowej ery) niskiego, zidiociałego osobnika o krępej budowie ciała, który tępo patrzy w przestrzeń albo uśmiecha się głupkowato. (Julek, wybacz moją ignorancję!).
Gdzieś pomiędzy nimi jest jeszcze jedna słodka jak cukierek, różowy landrynek: - Zespół Downa? Ooo, to takie ciepłe i miłe osóbki.
A prawda jest pośrodku.
Ja ją dopiero poznaję. Rośnie we mnie razem z Julkiem.
Dziecko z zespołem Downa to przede wszystkim dziecko. Zwyczajnie potrzebuje miłości, czułości i zainteresowania. Rodzi się to dziecko (zespołowe) jak każde zdrowe z pewnymi, zapisanymi w genach możliwościami i talentami (potencjałem zwą dziś to coś). One są już na samym starcie ograniczone przez genetyczną zawieruchę z chromosomem. Wiadomo. Ale są. I trzeba je wyłuskać, jak orzecha ze skorupy, schrupać, rozgryźć i przetrawić. Temu służy rehabilitacja, zabawa z dzieckiem, spotkania z pedagogiem, logopedą, wygłupy wieczorne, pieszczoty całodobowe.
Nie znaczy to jednak, że przy tej fachowej i rodzicielskiej stymulacji każde dziecko z zespołem Downa osiągnie prawie normę intelektualną. Każde możliwości mają swoje ograniczenia.
Nie wiem, jak daleko zajdzie Julek ze swoimi ograniczeniami. Ja się cieszę jego możliwościami. Uśmiechem z serca i empatią, uporem paskudnym i apetytem na życie. Uwielbiam go! Do utraty tchu. Krzysia przecież też. Ale Julek mnie rozmiękcza. W środku. Zmienia spojrzenie na wiele.


wtorek, 5 marca 2013

Medycznie

Za każdym razem jakimś wewnętrznym drżeniem napawa mnie oglądanie na ekranie monitora julkowego serca. Po tylu echach widzę już nawet jego kształt, odróżniam przedsionki od komór i za każdym razem nie mogę nadziwić się, że ktoś fizycznie dotykał je rękami.
Od zabiegu upłynęły dwa lata i dwa miesiące. Serducho Julka nadal w dobrej kondycji. Łata ma się dobrze, szczelnie zamyka dziurę i pozwala na prawidłowy obieg krwi. Julek z właściwym sobie wyczuciem sytuacji pozwolił dzisiaj na zrobienie sobie Echa i ekg. Wyniki obu satysfakcjonujące. Dają przepustkę do Krainy Niemartwienia Się.
I tak w tegoroczne przedwiośnie mój mały mężczyzna wkracza na dwóch nogach, z dobrym słuchem (lutowa kontrola zaskoczyła rewelacyjnymi wynikami, drenaż uszu na razie niepotrzebny!), sercem w świetnej formie, policzkami już tylko zaróżowionymi (brak alergii pokarmowych!) i pięknie wygojoną rączką po niedawnym poparzeniu. Jeszcze tylko do obejrzenia tarczyca i zęby i wiosno witaj się z Julkiem! :D


sobota, 2 marca 2013

U dentysty

Zęby Julka myję na arię. To znaczy wyciągam fałszywe wysokie Ce siedząc w kucki pod kibelkiem, na którym siedzi Jul. Julian i tron idą w parze, nie. ;) Im bardziej go rozśmieszę, tym większa szansa, że buzia będzie rozwarta jak moja twarz, gdy wydzieram nuty z kotka włażącego na płot. Miauu… Szczoteczka w trakcie szoruje zęby, a potem utyka między górnym i dolnymi trzonowcami Julka, które działają jak kombinerki. Zacisk mocny i trudny do rozluźnienia. Tak, mycie zębów to nie jest to, co Julki (i jego mamy) lubią najbardziej. Zajrzeć w tę paszczę cudną też niełatwo. Przegląd zębów robię przy okazji przewijania, gdy delikwent rozedrze się w głos. Wtedy prędki rzut okiem. I nic na razie nie widać. Ale taki rzut to żadna gwarancja braku ubytków.
U Krzysia, gdy miał tak około właśnie dwóch lat i czterech miesięcy, dostrzegłam cieniutką kreseczkę przyczajonej próchnicy na dolnej czwórce. I tak wylądowaliśmy po raz pierwszy u dentysty. A że nigdy Krzysia nie oszukiwałam, przygotowałam go, opowiadając po prostu, jak przebiega wizyta u stomatologa (a nie u cioci). Wybrałam poleconego i tak trafiliśmy do gościa, który nie traktuje dziecka autorytarnie albo jak powietrze. Przywitał się z Krzysiem. Zaprowadził na fotel. Opowiadał, co będzie robił krok po kroku. Na pierwszej wizycie bez krzyków i pisków Krzyś dał sobie wyleczyć ząb. Dentystę polubił. Najwięcej za te nagrody chyba.:)
Jakoś nie wyobrażam sobie Julka współpracującego na fotelu u dentysty. Jak w ogóle go do tego przygotować? Opowiadać to ja mu mogę, tylko co do niego trafi? Jakaś bajka by się przydała. Podobno świnka Peppa była u dentysty, tylko nie trafiłam na ten odcinek.
W każdym razie dziś Krzyś odwiedził naszego doktora po raz kolejny. Na przegląd i załatanie dziury po wypadnięciu z niej plomby. Zażyczył sobie niebieską. W przedszkolu chyba sobie pokazują. Ja nie w temacie. Krzyś rozczarowany nie miał co pokazywać, bo jego dotychczasowe trzy były wtapiające się w tło. To teraz ma niebieską. Wygląda jak próchnica. Koszmarnie wygląda. Ale doceniam, że sam poprosił, sam wybrał, sam zdecydował. Jego zęby, jego plomby.
Przy okazji pogadałam z doktorem i umówiliśmy się na wizytę z Julkiem. Uprzedziłam, że to pacjent raczej niewspółpracujący, raczej bez próchnicy i zespołowy. Dentysta podjął rękawicę. ;) Wezmę Krzysia. Pokaże bratu co i jak. To w końcu trochę idol.
Za dwa tygodnie Julek idzie po raz pierwszy do dentysty. No to trzymajcie kciuki. :D Ale się spocę. Już ciężko oddycham. ;)

Krzyś czeka aż uśnie ząb. Znieczulenie działa.