Niech was jednak pozory nie mylą, że Julek taki akuratny i grzeczny.
Bo oprócz czarujących uśmiechów latał mu język jak łopata. Wcale nie przez to że wiotki. Ot, dla przekory. Celowo!
Na przyjęciu przy stole Julek zachowywał się bez zarzutu. Jadł, pił z pełną kulturą. Zdobywał słowa uznania i niedowierzania, że taki spokojny.
Ale my nie daliśmy sobie uśpić czujności.
W Julka wstąpił szał zwiał i już go nie było. Goniliśmy króliczka. Na zmianę. Z ludźmi bliższymi i dalszymi gadałam w przelocie. Lody na deser połykałam ekspresem. Pacyfikacja rozbrykanego Jula kończyła się rozpaczą (ja) i buntem okropnym (Julek). Po cyberataku wszędobylskim palcem na komputer menagera knajpy, daliśmy dyla. Ewakuacja zabrała ostanie resztki sił. W domu padliśmy półżywi.
A Julek sobie językiem na wszystko dyndał.
Może wyrośnie z tego nadmiaru energii? Kiedyś, najlepiej w niedalekiej przyszłości.
Bo na horyzoncie majowym kolejny ślub i wesele już w całej okazałości. Julka obecność obowiązkowa. Nie wiedzą, co chcę. Tornado zapraszają. ;)