piątek, 11 maja 2012

Palące gotowanie

Coś się zmieniło. Pomyślałam wczoraj szykując obiad.
Wyglądało to mniej więcej tak. Na patelni smażą się kotlety. W piekarniku dochodzą frytki. Julek kręci się pod moimi nogami. Krzyś na naszym placu zabaw. Gasi pożar (fascynacja strażą pożarną weszła w fazę identyfikacji). Obieram warzywa. W połowie rzucam, żeby ratować Julka, który na stojaka rozhuśtał taboret. Łapiąc go w locie, rejestruję, że Krzyś zniknął mi z zasięgu wzroku (okno kuchni wychodzi na taras i ogrodowy plac zabaw właśnie). Biegnę do okna w salonie, Julka zostawiając w kuchni (błąd!). Krzyś włazi na płot. Wołam: - Złaź z tego płotu! Coś się wywraca w kuchni. Biegiem z powrotem. Szafka pod zlewozmywakiem otwarta, kosz na śmieci z zawartością na podłodze, Julek obok na pupie. Chwytam Julka (przeciągle protestującego), ściągam z palnika patelnię (coś zanadto skwierczy), biegnę do Krzysia. Warzywa czekają. Ten ciągle na płocie. Wołam: - Złaź natychmiast! Pali się w kuchni! Skutkuje. Leeeci mój strażak. Wpada do kuchni, ale po drodze zamienia ochotę gaszenia pożaru na pragnienia. – Mama, pić! – woła od progu i chwyta zamaszyście stojący na blacie sok w kartonie. Wywraca dzbanek z wodą przegotowaną, która ciurkiem leje się na podłogę. Lep na Julka. Już jest przy/w kałuży. Cap go pod paszki i hyc do łóżeczka. Nie słyszę. Nie słyszę protestu.
Wodę wycieram. Bajkę dla Krzysia włączam. Kotlety dosmażam. Warzywa doobieram. Frytki przypalam. Rosół wstawiam.
Gdy odbieram telefon, słyszę: - Co ty taka zdyszana jesteś?
Moniu, jak ja się cieszę, że jutro się spotkamy! :)

niedziela, 6 maja 2012

Gorzka czekolada

Niedawno Julek miał powodzenie wśród obcych dziewczyn. Otoczyły go wianuszkiem. Średnia wieku trzy i pół roku. Julek zadowolony siedział na miękkiej wykładzinie boiska, a dziewczynki nachylały się nad nim. Dotykały jego policzków, zagadywały, chciały brać na rączki. Był dla nich atrakcją jak duża lalka-dzidziuś, która siedzi, uśmiecha się, gaworzy i jeszcze sama rączki wyciąga.
Dzidziusiowatość Julka. Tkwi w nim słodko i wygodnie. Ustąpi, gdy z zakamarków głowy wyjdzie świadomość Julka. A ta jest jak Ent. Zagadkowa, głęboko ukryta i niespieszna. Oczy Julka patrzą, widzą, ale nie wiedzą. Radość to śmiech; zadowolenie - uśmiech; złość, zmęczenie, rozdrażnienie, głód - płacz. Proste, pozawerbalne przekazy. Kontakt wzrokowy na krótko. Rączki wyciągnięte do połowy. Pamiętam półtorarocznego Krzysia. Jest ogromna przepaść rozwojowa między moimi chłopakami, która nie wynika z indywidualnych predyspozycji, ale z dodatkowego chromosomu u młodszego.
Ogarnia mnie momentami zwątpienie. Radek mówi wtedy: - Julek świetny jest! Zobacz, jaki z niego kumpel. Nauczę go kosić trawę. Będzie z nami, jak Krzyś pójdzie w świat.
Radość z mojego Julka ma czasem gorzki smak. Czasem też przelotnie pada.

środa, 2 maja 2012

Bez komentarza

Poranek. Ciepły i słoneczny. Nie spieszymy się nigdzie. Chłopcy z nami w łóżku. Rytuał przytulańców, całusów i kuksańców trwa. Krzyś pieszczotliwie dotyka policzka Julka. Za chwilę mówi: - Juleczek jest jeszcze dzidziusiem, bo jest taki miękki.
- Jest miękki, bo ma zespół Downa, mięśnie Julka nie są mocne, dlatego właśnie jeździmy z nim na rehabilitację. – słyszę siebie. Moje wyjaśnienia są niewypałem. Krzyś ich w tym momencie nie potrzebuje. Odkrywa inność Julka tak jak i to, że słońce zachodząc chowa się za horyzontem, a kałuże robią się po deszczu. To są fakty dla Krzysia. One nie wymagają komentarza.

wtorek, 1 maja 2012

Buszowanie nie w trawie

Zaliczyliśmy wczoraj Warszawę. Zaczęliśmy od przyszpitalnej przychodni chirurgicznej na Litewskiej. Cel główny naszej wyprawy – ostateczne ustalenie, co dalej z lewym jądrem Julka, które niepoprawnie tkwi w kanale pachwinowym i bez zabiegu ani rusz. Wyznaczono nam termin na 21 maja. Nie zdążyłam się rozdenerwować, bo Krzyś wtrącał swoje trzy grosze i trzeba było nakarmić głodnego Julka, a potem ruszyć na obiecany plac zabaw.
Zabrałam chłopaków na Odyńca. Zaparkowałam, weszliśmy do parku. Zdziwiłam się, że park taki uporządkowany i bardzo miejski, a plac zabaw mały. Ostatnio byłam tu kilka dobrych lat temu, gdy dziewczynki mojej przyjaciółki były w wieku Krzysia i miejsca do zabawy było co niemiara. Hmmm, pewno i tu przemeblowanie zrobili - pomyślałam. Krzyś zadowolony, bo poznał chłopca w swoim wieku. Julek też, bo zapoznał się z karuzelą. I pewno tkwiłabym w swojej nieświadomości, gdyby nie lody. Pamiętałam, że całkiem dobra lodziarnia była przed wejściem do parku. Gdy znaleźliśmy się przed bramą, zrozumiałam, że Park Dreszera pomyliłam z ogródkiem jordanowskim. Nie było wyjścia - takiego placu zabaw mój starszy syn nie przegapi. Tak, jordanek to jest to, co Krzysie lubią najbardziej. :)

Julek i karuzela. Ale fajnie było nią kręcić.

Zjeżdżalnia w parku Dreszera może być, ale ...

 ... piramida ze sznurków w ogródku jordanowskim to jest właściwe wyzwanie! :)

Tylko właściwie po co jordanek, skoro podobne atrakcje pod nosem, w domu są. ;)

Gdy Krzyś buszował, Julek w kimkę uderzał.


piątek, 27 kwietnia 2012

Buszowanie w trawie

Dziś rano Julek był już o 4.45 na nogach. Dosłownie i w przenośni. Szybko ubrany raczkował gdzie popadnie. Obudził przy okazji Krzysia, który zaspany przewlekł się na nasze łóżko. Miałam przed wyjściem łakomy kąsek. Chłopaków do wytulenia. Julek poraczkował do nas, wspiął się o wezgłowie łóżka, stanął, wyciągnął ręce i natrafił na włosy taty leżącego jeszcze w pieleszach. Passskudnie pociągnął. Usłyszałam wymamrotane pod nosem niecenzuralne słowo, a głośno stwierdzenie: „No to koniec, nowe odkrycie Julkonka”.
Nowe, nowe, wyćwiczone na trawie. :) Sezon wczoraj otwarłam razem z drzwiami na taras. Julka zniosłam o poziom niżej, Krzysiowi pozwoliłam ściągnąć buty i zanurzyliśmy się w trawie. Radochę mieliśmy soczystą, wariacką i baaaardzo zieloną! Julek na siedząco zanurzał dłonie w trawie i przeczesywał ją paluszkami, a potem rwał i rwał ucieszony. Po tej wstępnej fascynacji przyszła pora na poczęstunek. W królika zachciało mu się bawić! Przy okazji tego wiosennego wiercenia się w trawie, Julek po raz pierwszy wlazł po schodach. Konkretnie dwóch. Na taras. Pierwszy stopień jest szeroki, więc gdy na niego wraczkował, zmieścił się wygodnie i mógł kolejny stopień pokonać. Tylko patrzeć, jak schody w domu zacznie forsować. Sam już nie zostaje w salonie.

A jedni lubią ciastka, a drudzy trawę. ;)




 Trawiasto nam i lżej bez butów

środa, 25 kwietnia 2012

Literkami w upór

Prawie czteroletni Krzyś z impetem wkroczył w kolejny etap rozwoju. Egzekwuje swoje ochoty tu i teraz, natychmiast. Wymusza i uparcie obstawia przy swoim. Na tłumaczenia, wyjaśnienia, groźby i prośby jest głuchy. W irytujący sposób ignoruje nas. Napięcie rośnie. Awantura goni awanturę. Kara w kącie niestraszna. Co najwyżej zakaz oglądania bajki czy brak ulubionego kakao. Ale przez moment.
Musiałam zrewidować nasze rodzicielskie działania. Zmienić podejście, no i zacząć praktykować rzeczywistą konsekwencję, a nie tę na chwilę.
Zaczęłam zawierać z Krzysiem umowy. Gdy pierwszy raz od zmian wracając z przedszkola zażądał (!) zatrzymania się pod sklepem i kupienia mu jajka niespodzianki, zaproponowałam układ. Kupię mu jajko następnego dnia, ale niech przez ten dzień będzie grzeczny. Kakao po śniadaniu i tylko w niedzielę na czczo. Na spacerze, gdy Krzyś nie chce wracać, proponuję, żeby wybrał miejsce w zasięgu naszego wzroku, do którego jeszcze powędrujemy, żeby potem zawrócić. Pozwalam mu zadecydować. Zaczęłam też uważnie obserwować siebie. Wiele razy wołam nie i już. Moje wyjaśnienia decyzji są monologiem. Teraz słucham Krzysia. Jego powodów ochoty na coś. Mam wtedy szansę zaproponować zamienniki. Zrobiłam się bardziej elastyczna i jednocześnie konsekwentna.
To nie jest tak, że od wprowadzenia nowych „procedur” wszystko idealnie działa. Są tarcia i zgrzyty, ale mamy punkt oparcia. I gdy Krzyś woła kakao po przebudzeniu, przypominam mu o naszej umowie. Krzyś napiera i stęka, namolnie marudzi refren „ja chcę kakao” (co świętego może wyprowadzić z równowagi), a ja odwołuję się do naszej umowy. Mnie to bardzo pomaga zachować spokój, a Krzyś zaczyna rozumieć, że nic nie wskóra swoim zachowaniem.
Wczoraj wieczorem tuż przed prysznicem, Krzysiowi zachciało się grać w literki. Już miałam zabronić, bo to przecież czas mycia i spania. Ale mój zakaz wywołałby najpewniej sprzeciw Krzysia, ten spowodowałby moją irytację i tak wzajemnie negatywnie nakręceni zepsulibyśmy sobie wieczór. A przecież zamiast krzyków można mieć wyciszającą zabawę.
– Dobrze, zagramy, ale najpierw weźmiesz prysznic. – zaproponowałam.
– Zgoda. – odparł szczerze ucieszony Krzyś.
W podskokach rozbierał się do mycia. A potem graliśmy, to znaczy składaliśmy Ludwika, Manuelę, Sena i wielu innych w całość. Krzyś ich liczył, Julek z łóżeczka domagał się swojego udziału, gromadka rosła. A potem Radek gadał przez telefon z Julkiem na kolanach, Krzyś odwracał chłopaków i dziewczyny na stronę literek, Julek sięgał po kartoniki, jedne zrzucał na podłogę, a drugie na moje „daj, Julek, daj” dawał. Wieczór upłynął bez zakłóceń. Można? Można. :)

sobota, 21 kwietnia 2012

Przeszkody

Pan Krzysztof (rehabilitant) zalecił, żeby Julkowi stawiać przeszkody i żeby przez nie raczkował. Jedną Julek sam namierzył już jakiś czas temu. Odkrył stół. Stół stary, który ma dwie poprzeczne belki łączące nogi słoniowe, tuż nad podłogą. Włazi Julek pod ten stół i dziarsko przełazi. Co go w tym bawi, to nie wiem. Ale ćwiczy.





Krzyś też coś od siebie dołożył. Koło ratunkowe na Julka postępy. Wspólnie z babcią nadmuchał i Julkowi założył. Ten łaził z radością w tym kole, a gdy miał dość, relaks zaliczał


albo wyłaził pięknie i skutecznie. 


Potem Krzyś swoje nogi wykładał. Bez złośliwości, dla ćwiczeń. Ale Julek nie w ciemię bity, zamiast przez wyłożone nogi na skróty, to wolał naokoło bez wysiłku. Tak też przecież można.
Przy takim bracie daleko ze swą sprawnością dojdzie. :)