Coś się zmieniło. Pomyślałam wczoraj szykując obiad.
Wyglądało to mniej więcej tak. Na patelni smażą się kotlety. W piekarniku dochodzą frytki. Julek kręci się pod moimi nogami. Krzyś na naszym placu zabaw. Gasi pożar (fascynacja strażą pożarną weszła w fazę identyfikacji). Obieram warzywa. W połowie rzucam, żeby ratować Julka, który na stojaka rozhuśtał taboret. Łapiąc go w locie, rejestruję, że Krzyś zniknął mi z zasięgu wzroku (okno kuchni wychodzi na taras i ogrodowy plac zabaw właśnie). Biegnę do okna w salonie, Julka zostawiając w kuchni (błąd!). Krzyś włazi na płot. Wołam: - Złaź z tego płotu! Coś się wywraca w kuchni. Biegiem z powrotem. Szafka pod zlewozmywakiem otwarta, kosz na śmieci z zawartością na podłodze, Julek obok na pupie. Chwytam Julka (przeciągle protestującego), ściągam z palnika patelnię (coś zanadto skwierczy), biegnę do Krzysia. Warzywa czekają. Ten ciągle na płocie. Wołam: - Złaź natychmiast! Pali się w kuchni! Skutkuje. Leeeci mój strażak. Wpada do kuchni, ale po drodze zamienia ochotę gaszenia pożaru na pragnienia. – Mama, pić! – woła od progu i chwyta zamaszyście stojący na blacie sok w kartonie. Wywraca dzbanek z wodą przegotowaną, która ciurkiem leje się na podłogę. Lep na Julka. Już jest przy/w kałuży. Cap go pod paszki i hyc do łóżeczka. Nie słyszę. Nie słyszę protestu.
Wodę wycieram. Bajkę dla Krzysia włączam. Kotlety dosmażam. Warzywa doobieram. Frytki przypalam. Rosół wstawiam.
Gdy odbieram telefon, słyszę: - Co ty taka zdyszana jesteś?
Moniu, jak ja się cieszę, że jutro się spotkamy! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz