Pierwszy raz ktoś nieznany tak bezpośrednio i naturalnie zapytał mnie o Julka.
Nie zabolało. Może dlatego, że czułam życzliwość w głosie. A może dlatego, że oswojona już jestem z tym cholernym downem. :) Nie lubię tego określenia. Choć w domu z Radkiem normalnie używamy go, najczęściej w formie żartobliwej, ironicznej i odczarowującej negatywne znaczenie. No bo co ja mam z tym fantem zrobić, że dałn rozgościł się w codziennym słowniku jako obelżywe zawołanie? Obrazić się, bo sama mam teraz downa? Czysty autentyk. Śliczny na dodatek. Mogę się tylko nie zgadzać z łatką przypiętą, że ten down to zaśliniony gałgan, o krępej, otyłej sylwetce, z szerokim karkiem, ociężałym myśleniem. Mogę łamać ten stereotyp.
Najczęściej o Julku mówię zespołowiec. Albo zespołowy (w domyśle chłopak). Albo po prostu, że ma zespół Downa. Na trisomik albo trisomiak reaguję alergicznie. Wolę już down.
No a samo pytanie, wywołało serię kolejnych. Tym razem moich. Bo babka okazała się mamą dwudziestoośmioletniej Sylwii z zespołem Downa. Nie mogłyśmy się nagadać i tylko Julek ubrany już w skafander zaczął marudzić, więc wyjść musiałam. A potem jeszcze raz się spotkałyśmy, gdy z Julkiem wróciłam do poradni na kolejną wizytę, a mama Sylwii właśnie wychodziła z najmłodszą córką. Przystanęła i łapiąc Julka za rączkę, zwróciła się do córki: - Zobacz, to nasz mały Sylwik. I tym samym potwierdziła to, co czuję od jakiegoś czasu, że rodząc Julka przypieczętowałam swój los. Los miłośnika downów. Wpadłam po uszy.
Efekty spotkań w poradni tych zaplanowanych opowiem, gdy je już poznam. Czyli w którymś z kolejnych odcinków. :)