Gdy tylko Krzyś zaczął chodzić do żłobka (miał wtedy 14 miesięcy) ze zdrowego chłopca zamienił się w chorującego. Po kilku miesiącach jego chorowania z przerwami na bycie zdrowym, zaczęłam mieć poczucie, że jest jak tykająca bomba, która w każdej chwili może eksplodować kolejną infekcją. Napawało mnie to lękiem.
Z Julkiem mam podobnie, choć z innych powodów. Najwięcej boję się, że tyka jego dodatkowy materiał genetyczny. I nie wiem, z czym może wyskoczyć Julka zdrowie. Infekcje to teraz pryszcz.
Nie boję się o przyszłość chłopców. Bo to strach niekonkretny i na potem.
Boję się tego, że Julek nie będzie mówił. Że nie rozstanie się ze swoim de-de-de.
Boję się, że samodzielność jego będzie ograniczona w stopniu za dużym. A nie tego, że nie skończy zwykłej podstawówki.
Boję się, że Krzyś wpadnie w złe towarzystwo. A Julek nie będzie miał towarzystwa wcale.
Boję się, że mogę przeoczyć sprawy ważne dla moich dzieci, a skupić się na tych nieistotnych.
Czasami boję się, że wychowanie moich dzieci przerośnie moje możliwości.
Nie boję się, że je przestanę kochać.
Lepiej nie myśleć za wiele o przyszłości cieszmy się radością dnia dzisiejszego. Pozdrawiam i całuski dla synków.
OdpowiedzUsuńGosia
http://alusia-czarodziejka.bloog.pl
Masz rację! Nie ma sensu wybiegać daleko w przyszłość. Dlatego to są tylko bojączki. Takie chwilowe. Do refleksji, a nie odbierania radości z moich chłopców. :)
Usuń