Szybko. Nie zdążę. Prędzej. Szybko. Szyb. Ko. Ko.
Jeszcze trzy dni. Odliczam szybko. Płynie wolno, choć jednak szybko dzień za dniem. Jestem na dnie wtorku.
Jeszcze trzy dni. Trzy poranki o piątej, przed piątą, tuż po.
Szybko. Szybko. Nie zdążę. Zdążę.
Od soboty zwalniam. Zwalniam.
Obiecuję sobie, dzieciom, Radkowi, rodzicom, świętom, sobie, sobie, sobie. Od poniedziałku urlop. Urlooooooooooooop.
W tym wariatkowie zajęciowym, głównie po ciemnicy (dlaczego o piętnastej robi się ciemno) ledwo chwytam to, co ważne. Jakieś strzępki, które wymykają się palcom. Śpiewam z Krzysiem głośno "Przybieżeli do Betlejem" i robi się na miejscu. Właściwie. Wyciszam towarzystwo "Lulajże Jezuniu" i znów święta nie tylko pachną pierniczkami. To dobrze, że grupa Krzysia szykuje Jasełka. Kolędowanie próbne, uzasadnione, usprawiedliwione. A potem znowu bieg. W biegu.
Na basen wpadliśmy w ostatniej chwili. Dziś w towarzystwie Julka. Oglądał Krzysia zza szyby, komentując niewerbalnie wyczyny brata, który strzałką śmiga pod wodą, na plecach zaczyna coraz śmielej. Sens biegu staje się bardziej wymierny.
Święta. Święta za pasem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz