Pierwsza godzina - to schodzenie się gości, oswajanie z miejscem, podglądanie prezentów, podjadanie smakołyków, wreszcie tort i 100 lat.
Druga godzina - to zorganizowane zabawy na świeżym powietrzu. Pogoda dopisała. Bez większych problemów utworzyły się dwie drużyny mieszane. Zawody wystartowały. Konkurencje były następujące: skoki w workach (podobało się), bieg z woreczkiem grochu na głowie (może być), rzuty piłeczką (2 punkty) i piłeczką o jajowatym kształcie (1 punkt) do kartonu z przegródkami (idealnie nadał się po pucharkach na lody) - każdy zawodnik miał po jednym rzucie (bardzo udana konkurencja), bieg z piłeczką popychaną kijem do hokeja na trawie (odnotowałam zwiększony poziom zaangażowania), wyścig kelnera, czyli na plastikowym talerzu piłeczka, która spaść nie może (radocha), zwyczajny bieg (dziewczyny miauczały), mumia (niewypał, znaczy każdy chciał być mumią, ostatecznie drużyna wybierała dwóch kandydatów na mumie, pozostali mieli owijać papierami toaletowymi tak, żeby zrobić mumię - drużyna, która pierwsza skończy, miała dostać punkt - niestety papier się rwał, cierpliwości i umiejętności pielęgniarskich zabrakło - przerwaliśmy zabawę, bo zawodzenie zrzędasów osiągnęło apogeum nie do ogarnięcia). Potem uroczystość wręczania medali (tytuł medalu autorstwa Krzysia), po lizaku i czas wolny. ;)
Trzecia godzina - zabawy swobodne, przekomarzania, gonitwy - po schodach też, trzeba było towarzystwo nieco ujarzmiać - lody nadały się do tego idealnie. Bawili się wszyscy. Czas minął. Krzyś został tylko z najlepszymi kumplem i stertą nowych zabawek. Dziecko przepadło.
Julek. Julek był. Współuczestniczył. Nie pchał się na pierwszy plan. Obserwował. Asystował sędziemu. Zjadł na równi lizaka i loda. Siedział z chłopakami na górze. Nie przeszkadzał. Nie gadał. Nieszkodliwy dodatek do imprezy. W stanie upojenia zadowoleniem.
Podsłuchane w ogrodzie. Gadkują dziewczynki. - Ja znam takiego chłopca. Też jest chory na niemówienie.- mówi jedna. - Ja też. - dodaje druga. - Znam Julka i chłopca z naszego podwórka i jeszcze takiego jednego ze wsi obok.
Chory na niemówienie. Zespół Downa w Julka wydaniu.
Impreza chyba udana.
PS Tort też całkiem nieźle wyszedł.
Ładny, zgrabny, miły. Uśmiech pełen wdzięku. Twardy negocjator. Lubi postawić na swoim i wszystkich na baczność. Dynamiczny, z poczuciem humoru i buntem na wynos. A, ma zespół Downa. Ciągle o tym zapominam. Serio. Tylko jego rozwój i ciekawskie spojrzenia przypominają czasem, że ma. Przed państwem - Julek, młodszy brat Krzysia. Obaj to moi synowi. Dumna z nich ja!
rewelacja...aż się chce takiej imprezy.pozdr
OdpowiedzUsuńJakbym miała ogród to może też bym zaryzykowała zaproszenie bandy 7-latków!!! :)
OdpowiedzUsuńSzczerze - z ogromnym niepokojem spoglądałam na niebo. Utrzymanie w ryzach rozpędzonych siedmiolatków w czterech ścianach przez trzy godziny średnio mi się uśmiechało. ;) I dziewczynki wcale nie łagodzą obyczajów. ;) :))
UsuńMarto, ja też pod wrażeniem jak to wszystko zorganizowaliście - super! Tort wygląda pięknie:) Kciuki trzymam nieustająco za mówienie Julka.
OdpowiedzUsuńRaz w roku jestem w stanie wspiąć się na wyżyny logistyki eventowej dla wymagających gości (nie to, że usiądą, wina się napiją, pogadają, pośmieją ;)) Tak w ogóle to pogoda nam sprzyjała. Dzieci też fajne były!
Usuń