Gdy wczoraj wzmożono poszukiwania Krzysia, który skutecznie schował się tacie bawiąc się z nim w chowanego, usiadłam ze spokojem do obiadu. Noż nie ja się bawiłam, nie ja chowałam, ja w kuchni odgrzewałam to, co babcia Krysia pysznego upichciła. Szukał więc Radek, szukała babcia Krysia, nawet babcia Aldona po drugiej stronie płotu. Ja jadłam. Krzyś jak kamień w wodę. (Ciągle ma sprzymierzeńca w Julku, bo ten ani mrugnie ani palcem wskaże ani nie podpowie gdzie brat, zanurzył się w piasku i siedzi przesypując wiaderko do wiaderka i tyle).
Ale wystarczyło mi spojrzeć na basen o średnicy dwóch metrów, przykryty plandeką (bo nieupalnie ostatnio) i ujrzeć jakieś wybrzuszenie. Śmignęłam prędzej od trzeźwej oceny sytuacji. Zanim dobiegłam, wiedziałam (ufff…), że to nie Krzyś ukryty dryfuje z twarzą w wodzie (o przerośnięta wyobraźnio!), tylko materac przywieziony z Bielska na otarcie łez po nieudanej próbie wystartowania helikopterem (tym za 2 zeta) na pożegnanie z lotniskiem.
Włączyłam się w akcję poszukiwawczą. Krzyknęłam: - Krzysiu, liczę do trzech i jeśli nie wyjdziesz, nie będziesz oglądał wieczorem „Pingwinów”.
Zanim doszłam do dwóch, był na tarasie, śmiejąc się w kułak. Że on sobie spokojnie leżał pod swoim łóżkiem, a my go szukaliśmy. - Taka prosta kryjówka, taka prosta kryjówka – powtarzał.
Taaa, a jeszcze przedwczoraj bawiąc się w chowanego wołał: tu jestem, tu jestem!
w helikopterze, który we czwartek przed naszym powrotem do domu nie wystartował |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz