Przewijam filmy w głowie. Te moje, doświadczone, przeżyte, dotknięte. Wybieram kadry. Te, z których mogę przekleić uśmiech i siłę do codzienności.
Ostatnio tylko odcinki z Julkiem. Jak ten. Julek idzie, niemal biegnie do mnie (weszłam po niego w drodze z pracy) przez cały przedpokój u dziadków. Mało nóg nie pogubi. Wyciąga rączki, a ja go przytulam. Julek całym sobą oddaje uścisk. Rączką pokazuje na drzwi wejściowe, patrzy na babcię i dziadka stojących w przedpokoju i buziaki im śle. Dziadek – czołowy idol Julka – wyciąga ręce do niego i zaprasza do siebie. A Julek ciągle w moich objęciach, tułowiem odwrót od dziadka i główką nieznacznie kręci na nie. Tak, Julek, jedziemy do domu.
Albo ten. Walnęłam głową w skośny sufit. Masuję głowę, na której guz rozkwita. Syczę i jęczę. Julek na rękach. Dotyka rączką mojej twarzy. Delikatnie, z siłą uzdrowiciela.
Albo ten. Wychodzę z pokoju. A Julek w płacz.
To zawsze niemy film w kolorach tęczy!
Kolor tkwi w Julku.
Julek w szczerości.
Ja w skorupie.
A jeszcze przedwczoraj myślałam, że nie jestem tak bardzo ważna dla Julka.
Na przedwiośniu każdy chyba ma przesilenie. Julkowe serducho jest najlepszym plasterkiem na szarość dnia i zbolałą duszę. Martuś, za chwilkę wyjdzie słonko, będzie więcej energii. Będzie się chciało żyć. Zobaczysz co Ci jeszcze Julek z Krzysiem pokażą, oj się będzie działo.
OdpowiedzUsuńBaHa
Już dni coraz dłuższe, już słonko coraz wyżej, już wiosna za progiem. :)
OdpowiedzUsuń