poniedziałek, 29 stycznia 2018

Ferie w Bielsku

Ferie. Mrugnięcie okiem. Koniec ferii.
Z Julkiem załapałam się w finale na kwartet dobowy w Bielsku. Z babcią Krysią i dziadkiem Ludwikiem. I oczywiście Krzysiem, który przez dziesięć dni rządził niepodzielnie u dziadków. Kino, łyżwy, narty. Z tych trzech najlepsze są narty. Narty. Zdecydowanie narty. Gdyby móc wybierać.
Najpierw z instruktorem. Potem samodzielna ośla łączka. Wreszcie finalizacja pierwszych całkiem poważnych kroków na nartach na stoku nieco większym. Większym większym. Dla mnie w ogóle megagórze. Dla narciarzy - ot, łagodny stok.
Ale puchłam z dumy, gdy w dół szusował. Mój syn.
Bez babci nic by się nie udało.
Pękałyśmy z dumy obie. My niejeżdżące. :)
Na Julka czekała coca-cola, uściski brata i przedstawienie w Banialuce, które grzecznie i cierpliwie przesiedział w jednym miejscu. Za treścią nie bardzo nadążał, za to z uwagą śledził i podziwiał taneczne ukłony, śpiewy i stroje. Cierpliwie, acz dyskretnie dopytując od połowy spektaklu: "Mama, koniec? Do domu?". Okazało się, że i Krzysia przygody pajacyka Buratino nie urzekły, choć docenił samo wyjście i pobyt w teatrze.
Udało się nam towarzysko poudzielać. Chłopcom zobaczyć o zmroku miasto. Łyknęli lody i bielski klimat. Bo ma to miasto w sobie czar i urok. A ja. Ja to nawet w kinie byłam na wieczornym seansie. "Cudowny chłopak" w cudownym towarzystwie. Kładłam się spać przed północą. Kiedy ja taki life zaliczałam? ;)
Bez babci nic by się nie udało.
Powrót do rzeczywistości zabolał.













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz