wtorek, 27 lipca 2021

Hala Gąsienicowa

Na zakończenie przygody z górami zaliczyliśmy wędrówkę na Halę Gąsienicową. To była najdłuższa i najwyższa dla Julka trasa. Ponad 12 km, 1500 m n.p.m. 

Ruszyliśmy z Kuźnic przez Boczań niebieskim szlakiem. W zasadzie do przełęczy między Kopami było nieustanne motywowanie Julka do chodzenia. Wtedy dopiero Radek zorientował się, z czym mierzyłam się w ubiegłym roku na każdej trasie. Hasło "Chodzić nie chcę, ale (z)muszę" nabrało realnych kształtów. Sięgnęłam po najcięższy oręż. Telefon miał być nagrodą. Julek wynegocjował dodatkowo bonus. You tube, którego jednak- ze względu na różne w górach zasięgi - nie mogłam dzieku zagwarantować.

Dopiero na przełęczy wszedł na śrubę i szedł nieprzerwanie na Halę Gąsienicową do Murowańca. Tutaj zostawiłam Julka z Radkiem i pognałam za Krzysiem, który wędrował już do Czarnego Stawu Gąsienicowego. Minęliśmy się po drodze. On schodził ze swoją grupą czterech wędrowców, ja właziłam (też nas była czwórka). Powrót na Halę i pogoń za grupą, która ruszyła w drogę powrotną. W niej człapał Julek w towarzystwie Radka. Po drodze natknęliśmy się na grupę Krzysia i przez chwilę wędrowaliśmy nawet razem. Dogoniliśmy Julka z Radkiem. Zchodziliśmy do Kuźnic żółtym szlakiem przez Dolinę Jaworzynkę. Wokół pogrzmiewało niebo, a ja w stresie poganiałam Julka. Wizja schodzenia po mokrych kamieniach kompletnie nie uśmiechała mi się. Zdążyliśmy jednak na czas. Weszliśmy do busa, gdy zaczęło lać. Cała trasa zajęła nam sześć godzin.















Park linowy

W Murzasichlu nie samymi górami żył człowiek. Raz pojechaliśmy na Termy Chochołowskie (tłumy ludzi!), a raz poszliśmy na park linowy. I o tym parku słów kilka.

Julek może wyczynowcem nie jest, ale sprawności nie można mu odmówić. Wszelkie małpie gaje, tory przeszkód, tyrolki zaliczał zawsze bez większych problemów. W parkach linowych też dawał radę. Wiadomo - na najniższej trasie, dla skrzatów leśnych czy innych elfów. 

W parku linowym, do którego trafiliśmy, Julek po raz pierwszy zetkął się z uprzężą i karabińczykiem. Nieoczekiwana terapia ręki w terenie. 

To, co nam wydaje się proste, od Julka wymagało dużego skupienia. Bo nie jest łatwo małym rączkom z obniżonym napięciem jednocześnie trzymać czterema palcami uchwyt karabińczyka, kciukiem odpinać sprężynowe zapięcie, przepinać karabinek. Powtórzyć czynność z drugim. I pamiętać, żeby zapiąć przeciwstawnie do pierwszego. 

Julek musiał zmierzyć się ze swoimi ograniczeniami, a my rodzice - ze swoimi. Radek stał i gadał "nie da rady", ja stałam i gadałam "może nie da rady, ale niech spróbuje". Po prawdzie czarno to widziałam. Dostrzegałam jednak w Julku determinację. Trudność trasy nie była dla niego problemem, tylko ten osprzęt. Gdyby nie Julka ogromna ochota na przejście trasy, po szkoleniu zrezygnowalibyśmy. Stał przejęty i z trudem radził sobie z przepinaniem na sucho. My swoim gadaniem też mu nie pomagaliśmy. Ponieważ jednak trasa wiodła prawie na wyciągnięcie naszych, rodzicielskich rąk, a Julek wyraźnie pragnął zmierzyć się z przeciwnościami, ruszył. Szybko okazało się, że wędrówka po przeszkodach jest najlepszym motywatorem do opanowywania karabińczyków. Julek przeszedł trasę z niewielką naszą pomocą. 

Była duma. Była radość! Była moc! :)











piątek, 23 lipca 2021

Nosal

Ruszyliśmy z Kuźnic zielonym szlakiem na Przełęcz Nosalową. Już na samym początku zaczęły się trudności. Julek wszedł w tryb "bolą nogi". Fakt, że początek drogi to pnąca się w górę droga, która wydaje się nie mieć końca. Przewyższenie nijak miało się do łagodnego wspinania po dolinach. Nie było to jednak wzniesienie zapierające dech. Ot, pierwsza prawdziwa marszruta górska. Przejęłam Julka. Szliśmy w trybie częste, ale krótkie przystanki. Odliczałam wtedy 10-9 aż do 3-2-1-start. I startu zwykle nie było. Gadki więc motywujące, śpiewanki, dawaj do przodu, siła Hulk. Gdy osiągnęliśmy pewien poziom i ścieżka łagodnie pięła się w górę, przekonywałam Julka, że nogi teraz odpoczywają. Z mizernym skutkiem. Wtedy po raz pierwszy obiecałam Julkowi na szczycie telefon. Nie żeby ruszył z kopyta, ale szedł chętniej. Rzadziej zatrzymywał się na odpoczynek.

Gdy minęliśmy Nosalową Przełęcz Julek ujrzał cel naszej wędrówki. Motywacja automatycznie się uaktywniła. Skonkretyzowanie punktu, do którego dążymy, zawsze ułatwia mi współpracę z Julkiem. Moje dziecko najlepiej pracuje na zwizualizowanym konkrecie.

Nosal. 1 206 m n.p.m. Cudna panorama. Radość z telefonu. Przekupstwo nie wychodzi mi najlepiej.

Z Nosala zeszliśmy tą samą drogą do Nosalowej Przełęczy, skąd żółtym szlakiem do Polany Olczyckiej, a stąd zielonym Doliną Olczycką do przystanku w Jaszczurówce. W dół Julek szedł bez większych problemów. Był cel. Bardzo konkretny. Autobus. :) 


 








Zimna!!!! 


Rusinowa Polana

Piękne miejsce. Można tam wracać za każdym pobytem. To wróciliśmy. 

Łatwiej mi było w tym roku z dwóch powodów. Większość tras znałam z ubiegłorocznego pobytu. Znałam trudność szlaku, długość, atrakcje. Mogłam właściwie przygotować Julka. Był też z nami Radek. Julek wybierał z kim chce wędrować. Czasem byłam to ja ("z mamusiem"), czasem był to Radek ("z tatusiem"). Gdy zdarzało się, że między mną a synkiem gęstniała atmosfera, zawsze mogłam liczyć na zmiennika. A czasem, może nawet częściej wędrowaliśmy sobie w trójkę. Krzysiek z zasady chadzał swoimi ścieżkami, czyli z grupą, która wybierała trudniejsze i dłuższe szlaki. 

Do Rusinowej Polany doszliśmy spacerowym krokiem z Wierchu Poroniec. Tym razem nie wybierałam się na Gęsią Szyję, mogłam w spokoju kontemplować widoki. Julek urządził sobie piknik na gościnnym kocu Ani, Tomka i Maksa. 

Z Rusionowej Polany część z nas ruszyła do Sanktuarium Maryjnego na Krzeptówkach. Druga część postanowiła wdrapać się na Gęsią Szyję i przez Psią Trawkę dojść na nogach do Murzasichla. Krzysiek ruszył z nimi.

Po mszy na Krzeptówkach zeszliśmy do Zazadni, skąd zabrał nas autobus. Po drodze minęliśmy Krzyśka i resztę ekipy. Byli już niemal u wrót ośrodka. Obiad zjedliśmy razem. :) 





zdj. Julek Całkowski



czwartek, 22 lipca 2021

Dolina Pięciu Stawów

Moja najdłuższa, najpiękniejsza, najosobistsza trasa.

Wyruszyliśmy skoro świt. O szóstej byliśmy na szlaku. Rześko, bezwietrznie, mało ludzi. Radek został z Julkiem w ośrodku. Mieli plan pojechać do Zakopanego. Bez Julka inaczej się wędruje. Swobodnie, przed siebie, bez ociągania. Znalazłam swój rytm. Krzysiek gdzieś przede mną. Szedł z Wiktorem (bratem Igora). Do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów dotarłam z Beatą (też swojego chłopaka zostawiła w ośrodku razem ze znajomą i kumplem z zespołu). Krzysiek i Wiktor już na nas czekali. 

Wstępny plan był taki, że poczekamy na resztę grupy i razem z nimi ruszymy do Morskiego Oka. Zmieniliśmy plan. Rzut okiem na mapę, krótkie porozumienie i wiedziałyśmy, że ten dzień musimy wykorzystać maksymalnie. Bez młodszych dzieci. Raj. 

Hasło: Szpiglasowa Przełęcz 2110 m zadziałał jak katalizator. Nastolatkowie byli natychmiast gotowi do dalszej wędrówki.:) Już nie muszę motywować Krzyśka. On idzie, bo chce. Bo to jest wyzwanie, sportowy wysiłek, widoki, które warto zobaczyć. Ruszyliśmy więc spod schroniska niebieskim szlakiem, żeby w pewnym momencie zejść na żółty i rozpocząć wspinaczkę w wyższe partie gór. Te surowe, chłodne, niedostępne, piękne. Dotknąć śniegu w środku gorącego lata - bezcenne. Pokonywać szlak skałami, z pomocą łańcuchów doskonała gimnastyka. Dotrzeć na przełęcz, potem Szpiglasowy Wierch i spojrzeć przed siebie, poczuć tę przestrzeń, nacieszyć oczy widokami - nie ma lepszej gratyfikacji wysiłku. Potem zejście do Morskiego Oka. Nieciekawe zderzenie z cywilizacją. Ucieczka z tłumu ludzi. Zejście drogą do parkingu. 

Tego dnia zrobiliśmy ponad 40 tys. kroków, pokonaliśmy 30 km. Krzyś po raz pierwszy przekroczył poziom dwóch tysięcy metrów, szedł szlakiem wspartym łańcuchami. 

To był cudny dzień. Pod dyktando tu i teraz, krok za krokiem, reset głowy.