czwartek, 31 maja 2012

Infekcja, ale jaka?

To nie jest trzydniówka. Drobna wysypka, która się pojawiła i po chwili zniknęła we wtorek, a wczoraj znów wykwitła delikatnie na buźce Julka, okazała się drobnymi wybroczynami. Mam obserwować Julcia. Jeśli wybroczyn zacznie przybywać albo zaczną się zwiększać, mam niezwłocznie jechać do szpitala. Poza tym czerwone i zaflegmione gardło, temperatura 38 st. C, brak apetytu. Augmentin i skierowanie na badanie krwi (morfologia, CRP). Jutro rano. Po południu wyniki. Jestem zaniepokojona. Coś się czai niedobrego.

poniedziałek, 28 maja 2012

Zabiegu nie będzie

Niezły numer nam Julek wywinął. Wszystko zorganizowane, nagotowałam obiadu na dwa dni, spakowałam nas, w pracy dobry moment na zwolnienie, ograniczyłam spotkania z dziećmi, żeby Julcio nie kupił żadnej choroby i co. Rano wszystko ok. Julek ze swoją energią raczkuje, dokazuje, wstaje, gdzie popadnie, wsuwa każdy posiłek, tylko jakiś taki ciepły jest.
Pojechaliśmy do szpitala na g. 12.30. Nawet nie było tak dużo osób na izbie przyjęć. Jedyną niedogodnością był brak miejsca do zaparkowania. Rundkę musiałam zrobić i zapolować. Udało się. Krążąc natknęłam się na wyjeżdżających rodziców z maluchem.
Julek został przyjęty. Fakt, że na izbie wyskakiwała mu temperatura 37,8, ale że pokój był bardzo nasłoneczniony, pielęgniarce też wychodził zawyżony pomiar, lekarz nie dostrzegł żadnych objawów infekcji (bo skąd?), pojechałam więc z Julkiem na trzecie piętro. Umieszczono nas w całkiem przyjemnej sali. Po chwili pojawiła się pani doktor. Zbadała Julka. Czysty. Zaniepokoiło ją tylko ciepłe czoło. Pomiar dokonany przez pielęgniarkę był bezlitosny. 38 st. C. Kilkadziesiąt minut obserwacji. Temperatura ani rośnie ani maleje. Decyzja – zabiegu nie będzie. Jeśli żadna infekcja się nie pojawi, mam dzwonić za kilka dni i umawiać termin. Jeśli Julek się rozchoruje, dopiero po dwóch tygodniach od wyzdrowienia. Koniec kropka. Wróciliśmy do domu.
Julek w drodze powrotnej zasnął. W domu miał już 37,4 st. C. Podałam Nurofen. Gdy się obudził, jakby w ogóle nie gorączkował. Przed chwilą po całkiem udanym popołudniu zasnął smacznie z chłodnym czołem. Albo coś się czai albo Julek nam psikusa wywinął. ;)
Nie jest łatwo. Termin tak czy siak się przesunie bez względu na stan zdrowia Julka. W czerwcu muszę być w pracy. W lipcu mamy stacjonarny turnus rehabilitacyjny. W sierpniu konkretne plany wakacyjne. Gdzieś upchnąć trzeba będzie ściągnięcie jajcuna na swoje miejsce. Pocieszające jest to, że po zameldowaniu się na oddziale, wychodzimy na przepustkę. Rano powrót na zabieg i jeśli nie ma żadnych komplikacji po narkozie, wracamy do domu tego samego dnia. Szwy będą dwa. Rozpuszczalne. Jedna kontrola. I dajemy radę. Przynajmniej dopytałam się, co nas czeka.
No szkoda, że to nie jutro. Mielibyśmy to już za sobą. Ale cóż, Julek wybrał. Więc co się mam wkurzać.

A tu proszę, szósty stopień sprawności. Julek zdobył dzisiaj kolejny szczyt. Wspiął się raczkiem wysoko na schody. Tego Nurofenu to chyba nie powinnam była mu dawać. ;)


niedziela, 27 maja 2012

Rowerowo

Krzyś przez sobotę opanował hamowanie i zakręcanie bez większych wpadek. Gotowy do opuszczenia podwórka, umówił się dziś z tatą na wycieczkę rowerową. Pojechali do sąsiada po jajka (po lewe Julka jedziemy jutro do szpitala. ;)) Po raz pierwszy wsadziliśmy też Julka do fotelika w rowerze, na którym jeszcze rok temu jeździł Krzyś. Julkonek nawet nie zapłakał. Siedział ważny i szczęśliwy. Tatę poganiał swoim niezadowolonym yyyyyy, gdy ten zatrzymywał się na chwilę. A potem poklepywał go po plecach. Robi tak, gdy cieszy się ogromnie.
Czas na rower wsiąść. I rodzinnie zwiedzać okolice. 



piątek, 25 maja 2012

Szpital, chrzciny i dwa kółka

Piątek pełen wrażeń i spraw. Załatwione, odhaczone. Uff….
Julek – pobranie krwi bez płaczu i z efektem. Spotkanie z anestezjologiem pełne konkretnych wskazań i zaleceń. I nadzieja, że w poniedziałek po zameldowaniu się na chirurgii, spędzimy noc w domu, na przepustce. Na pewno jednak przez dobę po zabiegu pozostaniemy w szpitalu. Potrzeba uzupełnienia Julkowej dokumentacji o wynik Echo ze stycznia. Załatwione.
Telefonów kilka. I każdy pomyślny. Pierwszy to wiadomość o przeniesieniu wizyty Krzysia u stomatologa z przyszłego czwartku na jutro. (Zwlekałam z kontrolą, przekładałam, innymi sprawami się zajmowałam, aż mały ubytek w czwórce pod moim okiem wydziurkował się, oj zaniedbałam trochę mojego starszaka).
A teraz uwaga! uwaga! kolejny telefon, z OWI. Wizyta u lekarza rehabilitanta z wtorku 29 maja zostaje odwołana. Uśmieszek losu. Kiedy przeniesiono termin zabiegu Julka, wiedziałam, że stracę wizytę u tego właśnie lekarza, ale trzymając się swojej zasady (patrz stoicki spokój) miałam dzwonić do OWI w poniedziałek, żeby odwołać. Teraz już nie muszę.
Telefonicznie doprecyzowałam z księdzem organizację Julkowego chrztu. Julek tuż przed operacją na serce, został ochrzczony z wody. W pośpiechu, w sali szpitalnej, bez chrzestnych. Teraz (10 czerwca) będzie miał chrzest rodzinny. W kościele. W garniturze po Krzysiu. Ze wszystkimi, którzy Julcia kochają.
Końcówka dnia niespodziankowa! Mój Krzyś, mój niespełna czteroletni Krzyś jeździ na rowerze na dwóch kółkach! Pękam z dumy! :)
Walczyłam z piecem (Radek dziś późno wracał, a ciepłej wody nie było, więc chcąc nie chcąc musiałam rozpalić tego potwora, żeby mieć w czym dzieci umyć – umorusane po czubki głowy). Julek walczył ze mną, wyrażając dobitnie swoje niezadowolenie z uziemienia go w łóżeczku. Dla niego to karcer. Szczególnie, że słyszy siekierę w kotłowni (nie znoszę rąbać drewna na rozpałkę!). Znaczy jest akcja. A jego przy niej nie ma. A Krzyś walczył z rowerem. Najpierw na czterech kółkach. W pewnym momencie woła mnie:
– Chodź, mamuś! Coś ci pokażę! Wychodzę. Kółka boczne odkręcone, a Krzyś nieporadnie rozpędza się i … jedzie na dwóch kółkach. Wyciągnęłam Julka z łóżeczka. Wsadziłam do wózka. Patrzymy. A Krzyś jedzie. Wywraca się. Podnosi. Jedzie. Wywraca. Wstaje. Jedzie. Jedzie. Jedzie. Hamuje na bramie. Znów jedzie. Po piętnastu minutach robił ósemki na podwórku. Hamuje jeszcze nogami, ale i to wkrótce opanuje. Mój Krzyś!

Na dwóch kółkach.

Obserwator. :)

Ósemka - wyższy poziom wtajemniczenia. ;)

A portki to tak w ogóle w łazience zostały.


czwartek, 24 maja 2012

Urok Julkowy osobisty

Julek nie jest jeszcze małym chłopcem, choć przestał już być niemowlakiem. Nie powraca do przerwanej zabawy. Nie wyciąga dokładnie, dogłębnie i bardzo konkretnie swoich rączek, gdy chce, żeby go wziąć na ręce. W połowie drogi zawiesza je w przestrzeni. Nie wtula się we mnie całym sobą, choć sprawia mu przyjemność moje tulenie. Jest taki niedookreślony.
W tej jego zespołowej niewyrazistości jest jednak coś, co działa jak magnes. Choć też nieuchwytne, wpisujące się w klimat. Jeśli ktoś zapoznaje Julka ze szczerą otwartością na tę znajomość, już nie przestaje szukać jego towarzystwa. Im więcej przebywa w jego obecności, tym więcej jej chce. Julek uzależnia. To fakt.
Pewno przemawia też przeze mnie matczyny subiektywizm. Ale ten Julkowy magnetyzm działa od chwili narodzin. Już wtedy, gdy leżał oplątany kabelkami, w otwartym inkubatorze, z wybroczynami na ciele, cały zażółcony, pomarszczony i brzydki, chciało się przy nim być. I być. Być. Po prostu być.
Pierwszy był tata, którego zdobył od razu. Potem zagarnął serca dziadków. Babcie zakręcił nieodwracalnie. Lubią go dzieci. I zaprzyjaźnione z nami psy. Zaczarował nawet sąsiada - osiemdziesięcioletniego, surowo wychowanego, prostego mężczyznę. Zawsze, gdy zachodzi do nas, zaczyna od powitania się z Julkiem. I twierdzi, że mógłby się nim zajmować. Zamiast swoimi ukochanymi kurami. ;)
Julek dzieli się sobą bezwarunkowo, szczerze i w pełni. Może w tym tkwi jego urok? Urok Julkowy.     


Z Fafi, suczką Soli.




wtorek, 22 maja 2012

Wyścigi

W ubiegłym maju Krzyś na rowerze pomykał niewiele. Nie przypadł mu zanadto do gustu. Julek pomykał w głębokim wózku, na świat patrząc z pozycji na wznak.
W tym maju Krzyś pomyka na rowerze, aż się za nim kurzy. Julek pomyka w spacerówce, siedząc w niej wygodnie. A ja nie wiedzieć czemu wpadłam na pomysł wyścigów. I życia już nie mam.
Wyścig wygląda tak. Krzyś na swym czterokołowcu rozpędza się. Ja rozpędzam się za nim, pchając przed sobą wózek z Julkiem. Nie ma czasu na odliczanie: do startu – gotowi – START! To wyścig na dziko, z okrzykami Krzysia i zadyszką moją. Pędzimy przed siebie. Wiatr świszczy w uszach. Tumany kurzu się wzbijają. Dziki Zachód nie Ptasia. Krzyś wywija czapką i woła:
 - Jestem komboj, uuuaaa!
Julek ze śmiechu się zachłystuje prawie (nie tym kombojem, choć chciałabym bardzo, prędzej galopem naszym, czym też się cieszę). I tą radością swoją mnie dopinguje. Gonimy więc Krzysia, ten mocą swych czteroletnich nóg pedałuje prawie na czwartym biegu. Przyspieszam (na ostatnim wdechu), doganiam, a nawet przeganiam. Ale tylko na krótkim dystansie i gdy mnie gardło nie boli, jak wczoraj. Lubią moje chłopaki te wyścigi. A mnie aerobic już niepotrzebny. Kondycja sama rośnie biegiem.;)

sobota, 19 maja 2012

Samodzielność

W sobotę rano Radek z Krzysiem załatwiają zakupy. Potem pełna siata ląduje u progu kuchni i zaczyna się wyładunek. W sumie to prowiant na cały tydzień, więc rzeczy jest niemało. Ten czas ma swoje słodkie niespodzianki, bo Radek zwykle kupuje coś poza listą. Lubię to bardzo. Odkąd Julek wyniuchał przygodę z workiem pełnym szeleszczących, kolorowych, o różnej konsystencji, gładkości i wielkości sprawunków, jest obecny. Obowiązkowo.
Dziś jak co tydzień torba wylądowała na podłodze. W czasie, gdy z Radkiem gadkowałam, Julek łowił. Chwila nieuwagi i już miał buzię wysmarowaną jogurtem naturalnym, w którego ze skutkiem natychmiastowym wgryzł się tak, że w wieczku zrobił sobie otwór i smakował białą zawartość.
– No proszę, Julek sam się poczęstował. – skwitowałam, a Krzysia nie wiedzieć czemu bardzo to rozśmieszyło i oto przy torbie było już buszujących dwóch. Po jogurcie Julek dorwał się do pieczywa. Wyciągnął bułeczkę – świeżą i pachnącą i zatopił w niej ząbki. Ze smakiem. Zjadł całą. Samodzielnie. Sam sobie wyjął, sam zjadł. A jak mu wtykam biszkopta albo chrupkę, to rzuca po dwóch-trzech kęsach. Samodzielny … wybiórczo. Kto z kim przestaje, takim się staje. Krzyś też sam się ubiera i rozbiera. Ale, gdy jest taka konieczność. I tylko w wąsko pojętym interesie własnym. W innych przypadkach negocjuje: - Trzy rzeczy ty, mamuś, ubierz, a trzy ja. Przy czym parę skarpetek liczy na sztuki. Z jedzeniem tak jest, składaniem rzeczy, sprzątaniem. Kombinacje Krzysiowe nie obejmują tylko włażenia na wszystko, co wystaje metr ponad ziemię. I wybierania cukierków z pudełka. Tu samodzielność jego jest nieselektywna.
A Julek rośnie, obserwuje i naśladuje. :)


środa, 16 maja 2012

Stoicki spokój

Na poniedziałek miałam wypisany urlop, żeby pojechać z Julkiem do przychodni przyszpitalnej na Litewskiej. Na tydzień przed zabiegiem miał mieć zrobione badania krwi i wywiad z anestezjologiem. Nie pojechałam, bo zagościła u nas jelitówka. Julka nie tknęła.
W ubiegłą środę rehabilitant Julka umówił kolejne spotkanie na 23 maja. Teściowie zapomnieli, że Julek będzie po zabiegu i nie przyjedzie. Gdy mama przekazywała mi tę wiadomość, w pierwszym odruchu miałam dzwonić do OWI i przekładać wizytę, ale uznałam, że lepiej będzie poczekać.
To nie siódmy zmysł nawet. Ja się już nauczyłam, że pewnych terminów nie należy ruszać, a do innych nie przywiązywać się zanadto. Przy tym nieustannie uczę się nie denerwować, gdy życie wymaga ode mnie weryfikacji planów, a jego zmienne wywołują niekoniecznie mój uśmiech. Uelastyczniam się, dopasowuję. To, co mogę zmienić, zmieniam.
Wczoraj odebrałam telefon ze szpitala. Termin zabiegu Julka został przesunięty na wtorek 29 maja.
Efekt jest taki, że dzieciaka nie kłuto mi niepotrzebnie (wyniki badań ważne są tylko tydzień przed zabiegiem), rehabilitacja w przyszłą środę czeka nieporuszona na swoją kolej, a Julek może spokojnie wykichać się (na zdrowie).

wtorek, 15 maja 2012

Balonowa frajda

Są pewne sprawy, które niezmiennie bawią i cieszą dzieci. Na przykład bańki mydlane, wodą lanie, czy balony. U nas niedzielny poranek wypełniły balony. Długie, z których można różne kształty i przedmioty robić. Najszybciej wychodziły kiełbaski. I to wcale nie z instrukcji. ;)
Każdy miał swoją radość. Julek z gryzienia, Krzyś z pompowania, Radek i Monia z kreowania.
Kiedy metodą prób i błędów wyszedł spod sprawnych rąk kreatorów kwiatek, większość balonów była już popękana, pogryziona i podeptana. :)) Największym jednak powodzeniem cieszyły się skrzydła motyla, który został zmutowany z komarem chyba, bo Krzyś biegał (fruwał) i straszył:
- Mam wypijaczkę krwi! Ugryzłem Cię.
Frajda na całego. Dla każdego.






poniedziałek, 14 maja 2012

Niedziela w jelitowie

Można sobie planować.
Mieliśmy szczególnego gościa w weekend. Monia, która mieszka za morzami, lasami i górami, przyjechała na wakacje do Polski. Nie widziałyśmy się cztery lata. Krzysia „oglądała” wtedy w zaokrągleniu mojego brzuchu, Radka nie miała okazji, Julek był dopiero w planach.
W sobotę dojechała Sola z dziewczynkami i wreszcie mogłyśmy usiąść obok siebie we trzy. Nie żebyśmy się nagadały. Rodzinka wymaga uwagi. ;)
W niedzielę wesoły poranek. Tylko mnie jakoś niedobrze. Za dużo zjadłam wieczorem – pomyślałam. Ale to niedobrze najpierw wymusiło na mnie położenie się, a za chwilę uzewnętrznienie się żołądka. Potem poszło już jak lawina. Radek, Krzyś, Sola, dziewczynki.
Wyspą niejelitowej szczęśliwości okazali się Monia i Julek. Na szczęście.
Noc trudna, więcej nie niż przespana. Krzysiowi o drugiej odpuściło. Radek nawet zjadł banana. Ja bawiłam się w sanitariuszkę.
Teraz jest lepiej. I smutniej. Monia pojechała. Radek z Krzysiem leżą, ale bez zwrotów akcji. Julek trzyma się swojego apetytu. Nie oddaje tego, co zjadł.
Nie pojechałam dziś z nim na badania przed zabiegiem (krew i wizyta u anestezjologa). Raz, że starsi chłopcy wymagali mojej opieki, dwa – chcę poczekać i zobaczyć, czy nie wykluje się choroba. Chyba że to nie wirus, tylko zatrucie. A taki miły i bez zakłóceń miał być to weekend. 


piątek, 11 maja 2012

Palące gotowanie

Coś się zmieniło. Pomyślałam wczoraj szykując obiad.
Wyglądało to mniej więcej tak. Na patelni smażą się kotlety. W piekarniku dochodzą frytki. Julek kręci się pod moimi nogami. Krzyś na naszym placu zabaw. Gasi pożar (fascynacja strażą pożarną weszła w fazę identyfikacji). Obieram warzywa. W połowie rzucam, żeby ratować Julka, który na stojaka rozhuśtał taboret. Łapiąc go w locie, rejestruję, że Krzyś zniknął mi z zasięgu wzroku (okno kuchni wychodzi na taras i ogrodowy plac zabaw właśnie). Biegnę do okna w salonie, Julka zostawiając w kuchni (błąd!). Krzyś włazi na płot. Wołam: - Złaź z tego płotu! Coś się wywraca w kuchni. Biegiem z powrotem. Szafka pod zlewozmywakiem otwarta, kosz na śmieci z zawartością na podłodze, Julek obok na pupie. Chwytam Julka (przeciągle protestującego), ściągam z palnika patelnię (coś zanadto skwierczy), biegnę do Krzysia. Warzywa czekają. Ten ciągle na płocie. Wołam: - Złaź natychmiast! Pali się w kuchni! Skutkuje. Leeeci mój strażak. Wpada do kuchni, ale po drodze zamienia ochotę gaszenia pożaru na pragnienia. – Mama, pić! – woła od progu i chwyta zamaszyście stojący na blacie sok w kartonie. Wywraca dzbanek z wodą przegotowaną, która ciurkiem leje się na podłogę. Lep na Julka. Już jest przy/w kałuży. Cap go pod paszki i hyc do łóżeczka. Nie słyszę. Nie słyszę protestu.
Wodę wycieram. Bajkę dla Krzysia włączam. Kotlety dosmażam. Warzywa doobieram. Frytki przypalam. Rosół wstawiam.
Gdy odbieram telefon, słyszę: - Co ty taka zdyszana jesteś?
Moniu, jak ja się cieszę, że jutro się spotkamy! :)

niedziela, 6 maja 2012

Gorzka czekolada

Niedawno Julek miał powodzenie wśród obcych dziewczyn. Otoczyły go wianuszkiem. Średnia wieku trzy i pół roku. Julek zadowolony siedział na miękkiej wykładzinie boiska, a dziewczynki nachylały się nad nim. Dotykały jego policzków, zagadywały, chciały brać na rączki. Był dla nich atrakcją jak duża lalka-dzidziuś, która siedzi, uśmiecha się, gaworzy i jeszcze sama rączki wyciąga.
Dzidziusiowatość Julka. Tkwi w nim słodko i wygodnie. Ustąpi, gdy z zakamarków głowy wyjdzie świadomość Julka. A ta jest jak Ent. Zagadkowa, głęboko ukryta i niespieszna. Oczy Julka patrzą, widzą, ale nie wiedzą. Radość to śmiech; zadowolenie - uśmiech; złość, zmęczenie, rozdrażnienie, głód - płacz. Proste, pozawerbalne przekazy. Kontakt wzrokowy na krótko. Rączki wyciągnięte do połowy. Pamiętam półtorarocznego Krzysia. Jest ogromna przepaść rozwojowa między moimi chłopakami, która nie wynika z indywidualnych predyspozycji, ale z dodatkowego chromosomu u młodszego.
Ogarnia mnie momentami zwątpienie. Radek mówi wtedy: - Julek świetny jest! Zobacz, jaki z niego kumpel. Nauczę go kosić trawę. Będzie z nami, jak Krzyś pójdzie w świat.
Radość z mojego Julka ma czasem gorzki smak. Czasem też przelotnie pada.

środa, 2 maja 2012

Bez komentarza

Poranek. Ciepły i słoneczny. Nie spieszymy się nigdzie. Chłopcy z nami w łóżku. Rytuał przytulańców, całusów i kuksańców trwa. Krzyś pieszczotliwie dotyka policzka Julka. Za chwilę mówi: - Juleczek jest jeszcze dzidziusiem, bo jest taki miękki.
- Jest miękki, bo ma zespół Downa, mięśnie Julka nie są mocne, dlatego właśnie jeździmy z nim na rehabilitację. – słyszę siebie. Moje wyjaśnienia są niewypałem. Krzyś ich w tym momencie nie potrzebuje. Odkrywa inność Julka tak jak i to, że słońce zachodząc chowa się za horyzontem, a kałuże robią się po deszczu. To są fakty dla Krzysia. One nie wymagają komentarza.

wtorek, 1 maja 2012

Buszowanie nie w trawie

Zaliczyliśmy wczoraj Warszawę. Zaczęliśmy od przyszpitalnej przychodni chirurgicznej na Litewskiej. Cel główny naszej wyprawy – ostateczne ustalenie, co dalej z lewym jądrem Julka, które niepoprawnie tkwi w kanale pachwinowym i bez zabiegu ani rusz. Wyznaczono nam termin na 21 maja. Nie zdążyłam się rozdenerwować, bo Krzyś wtrącał swoje trzy grosze i trzeba było nakarmić głodnego Julka, a potem ruszyć na obiecany plac zabaw.
Zabrałam chłopaków na Odyńca. Zaparkowałam, weszliśmy do parku. Zdziwiłam się, że park taki uporządkowany i bardzo miejski, a plac zabaw mały. Ostatnio byłam tu kilka dobrych lat temu, gdy dziewczynki mojej przyjaciółki były w wieku Krzysia i miejsca do zabawy było co niemiara. Hmmm, pewno i tu przemeblowanie zrobili - pomyślałam. Krzyś zadowolony, bo poznał chłopca w swoim wieku. Julek też, bo zapoznał się z karuzelą. I pewno tkwiłabym w swojej nieświadomości, gdyby nie lody. Pamiętałam, że całkiem dobra lodziarnia była przed wejściem do parku. Gdy znaleźliśmy się przed bramą, zrozumiałam, że Park Dreszera pomyliłam z ogródkiem jordanowskim. Nie było wyjścia - takiego placu zabaw mój starszy syn nie przegapi. Tak, jordanek to jest to, co Krzysie lubią najbardziej. :)

Julek i karuzela. Ale fajnie było nią kręcić.

Zjeżdżalnia w parku Dreszera może być, ale ...

 ... piramida ze sznurków w ogródku jordanowskim to jest właściwe wyzwanie! :)

Tylko właściwie po co jordanek, skoro podobne atrakcje pod nosem, w domu są. ;)

Gdy Krzyś buszował, Julek w kimkę uderzał.