poniedziałek, 14 lipca 2025

Wyjazd na kolonię

Tegoroczny grafik wakacyjny nieco nam się zagęścił. Wyjazd do Zakopanego mieliśmy zarezerwowany na początku stycznia. Terminy kolonii z Bardziej Kochanymi pojawiły się miesiąc później. Trochę mnie zaskoczyła data drugiego turnusu dla uczniów szkół podstawowych, którego kierownikiem jest nauczycielka z Julka szkoły - Angelika Jabłońska. Wyjazd nie był na przełomie lipca i sierpnia jak w ubiegłym roku, ale na początku lipca. Konkretnie kolonia zaczynała się w poniedziałek, 7 lipca. W sobotę mieliśmy kończyć nasz tygodniowy pobyt w Zakopanem. 

Byłam trochę niespokojna, czy dla Julka nie będzie to za szybko. Ledwo wróci do domu, rozpakuje swój plecak, gdy zaraz będzie musiał go znowu pakować. Sprawy logistyczno-organizacyjne (przede wszystkim pranie, bo inne potrzebne rzeczy, które można było ogarnąć wcześniej, przygotowałam jeszcze przed naszym wyjazdem) wiedziałam, że załatwię. Dopiero wyjeżdżając do Zakopanego, z kalendarzem w ręku pokazałam Julkowi, kiedy jedzie na kolonię. Dla niego jednak ważniejsze było, kto jedzie. W tym roku aż piątka z siedmiu uczniów 5a. Mocna ekipa. Z Dominikiem Małym został nawet przyporządkowany do jednej grupy.  

Julek nie wykazywał niechęci do wyjazdu. Aktywnie uczestniczył w szykowanie rzeczy, pakowaniu walizki. Sam przygotował swój plecak. Zabrał ulubionego jaśka. Absolutnie był gotowy na wyjazd na kolonię. Kierunek: ośrodek wypoczynkowy w Bęsi na Mazurach. 

W ubiegły poniedziałek odstawiłam kolegę na zbiórkę. Wesoło machał do mnie z odjeżdżającego autobusu.



Krótkie podsumowanie

Tydzień w Zakopanem minął szybko. Błyskawicznie. Bardzo skutecznie odciął od codziennej rutyny. Naładował słońcem, zmęczeniem górskimi wycieczkami, wieczornymi spotkaniami ze współtowarzyszami tego wyjazdu. Było intensywnie, kolorowo, przyjemnie. 

Julek miał swoich kumpli i kumpele. Wędrował bez marudzenia. Nie były potrzebne motywacyjne gadki. I choć nadal nie jest to ulubiona aktywność mojego młodszego syna, to jednak cieszę się, że potrafi wędrować. Znamy jego możliwości, znamy jego ograniczenia, nie forsujemy nic na siłę. 

Wracaliśmy do domu spełnieni, z lekkim niedosytem. W pośpiechu prałam stertę ubrań Julka wdzięczna za słońce, wiatr i upał (którego tak normalnie nie lubię). Chłopak miał półtora dnia na relaks z padem w ręku. W poniedziałek o poranku wiozłam go na kolejną przygodę. 






piątek, 11 lipca 2025

Rysy

Na Rysy chcieliśmy wejść już dwa lata temu. Ale, że wydało nam się to trochę za bardzo z rozpędu, bez przygotowania, zdecydowaliśmy, że zrobimy to za kolejnym pobytem. Grupa chętnych wynosiła wtedy kilka osób, w tym Ada z zespołem Downa. 

Jadąc w tym roku miałam przestudiowane wszystkie wskazówki, rady, konieczne i nieobowiązkowe rzeczy, przede wszystkim szlak. Miałam, mieliśmy dobrze przeanalizowaną trasę. Od początku wiedzieliśmy, że pierwszy raz z Rysami zmierzymy się od strony słowackiej. Kwestią było tylko ustalenie startu (do parkingu Popradzkie Pleso z Zakopanego jedzie się grubo ponad godzinę, w niekorzystnym momencie nawet 1,5 godziny) i złapanie okienka pogodowego (na tym wyjeździe aura wyjątkowo nam sprzyjała). 

Ostatecznie wybraliśmy czwartek na wycieczkę na Rysy. We wtorek wykupiliśmy ubezpieczenie (za ewentualną akcję ratunkową na Słowacji trzeba słono płacić). Kasiu, dziękuję raz jeszcze za ogarnięcie naszej grupy! W środę wypożyczyliśmy kaski (tylko dwie osoby je założyły wchodząc na szczyt). We czwartek ustawiliśmy pobudkę na 3:00. O w pół do czwartej ruszyliśmy w dwa samochody. Dziewięcioosobowa, zaspana grupa gotowa na przygodę. 

O tej porze nawet Zakopane smacznie śpi. Droga była pusta. Na parking, z którego zaczyna się szlak na Rysy, dojechaliśmy w godzinę piętnaście minut. Koszt parkingu 15 Euro. Są parkomaty. 

Poranek był mocno rześki. Wcale nie zapowiadało się na upał, który poczuliśmy dużo później. Po ogarnięciu toalety (toi-toie), opłaty za parking, wypakowaniu, przepakowaniu, ubraniu kolejnej warstwy ubrania, ruszyliśmy. Dochodziła piąta rano. Na pokładzie naszego żółtego szerszenia byli: Krzysiek, Maciek i Wiktor (brat Igora). Kierowcą, ale nie szefową - byłam ja. 

Szlak na Rysy od tej strony jest rzeczywiście łatwy. Łatwy dla turysty, który ma już trochę obeznane tatrzańskie szlaki. Wchodził na przykład na Małołączniak, schodził z Ciemniaka, był w Wysokoch Tatrach. Zetknął się z ekspozycją na Zawracie, Szpiglasowym Wierchu, czy Świnicy. Nic na tym szlaku nie zaskakuje. 

Początkowo, około 4 kilometry wchodzi się asfaltem pod górkę. Po niecałej godzinie marszu trasa zaczyna piąć się ścieżką w lesie, żeby po jakimś czasie meandrować wśród kosodrzewin. Za chwilę krajobraz się zmienia, zaczyna dominować kamieniste oblicze gór. To ta dzikia, ledwo ujarzmiona, moja ulubiona odsłona Tatr. Szlak pnie się zygzakiem. Cały czas w górę, z czasem coraz ostrzej. Mijany Żabi Staw zostaje w dole, pojawia się jedyna na tej trasie drabinka i łańcuchy, o niewysokim stopniu trudności. 








Za drabinką są jeszcze jeden, dwa zygzaki, nie pamiętam dokładnie ile, bo mozolnie krok za krokiem pięłam się w górę, wyjątkowo tego dnia w mało sprzyjającej formie, gdy szlak nabiera tempa. Jest mocniej w górę i już wiesz, choć nigdy wcześniej tu nie byłaś, że za chwilę wyłoni się Chata pod Rysami. Ostatnia baza przed szczytem. 





Wyżej i wyżej. I nagle dostrzegasz, że sięgasz prawie chmur, choć to jeszcze nie docelowy punkt, do którego zmierzasz. Widoki robią wrażenie. Łapiesz oddech. Jesteś w chacie. Godzina 8:20. Za dziesięć minut pojawia się Krzysiek z Maćkiem, jeszcze za chwilę Ada z rodzicami, Agata z Łukaszem i Wiktor. 

Chłopaki po kilku minutach odpoczynku uznają, że mogą ruszać dalej. Ada rezygnuje z wejścia na szczyt. Jej mama postanawia kontynuować wędrówkę. 

Ruszam z chłopakami. Z chaty mamy 45 minut na Rysy. Znów wzdłuż zbocza prowadzi szlak. Coraz wyżej. Za chwilę skręca w lewo. Teraz dopiero widzimy dwa szczyty. Polskie i słowackie Rysy. Dopiero pod koniec robi się wyraźnie stromo. Chwilami wdrapuję się jakbym szła po drabinie. Za mną ani przede mną nie ma przepaści. Czuję się bezpiecznie. Docieram do łącznika między Rysami. Chłopaki machają do mnie ze słowackich Rys. Siadam. Odpoczywam. Chłonę wszystkimi zmysłami przestrzeń, ktora mnie otacza.





Słowackie Rysy.
Z lewej strony na górze
siedzą Maciek i Krzyś.



Patrzę na wejście na słowackie Rysy. Wiem już, że tam nie wejdę. Nie ufam sobie. Nie dzisiaj. Pewno już nigdy. Ostatni odcinek na polski szczyt pokonuję minutę. Jestem. Rysy są moje. Wokół ludzie. Nie ma wielkiego tłumu. Jest miejsce dla każdego. Proszę kogoś o zrobienie mi zdjęcia. Czekam na chłopaków. Docierają i oni.


Morskie Oko i Czarny Staw Gąsienicowy 







Zejście do chaty nie zabrało nam wiele czasu. Po drodze mijaliśmy kolejne osoby z naszej grupy. Tym razem w chacie mieliśmy więcej czasu na odpoczynek i posiłek. Słońce zaczynało przygrzewać. Rozprzestrzeniający się gorąc ciągle jeszcze tłumił wiatr. Po jakiś czterdziestu minutach zaczęliśmy wszyscy schodzić. Zejście nie bolało. Ku mojemu zaskoczeniu to szlak z Ciemniaka w poniedziałek dał bardziej popalić moim kolanom. Za to słońce zaczynało mocniej dokuczać. Im byliśmy niżej, tym było upalniej i mniej wietrznie. Nie było gdzie schować się przed promieniami. Współczułam tym, którzy dopiero zaczynali wspinać się na górę. Nie wiem, ile zajęło nam schodzenie. Wiem, że w pewnym momencie każdy z nas zaliczał mniejszy lub większy kryzys. Gorąc dawał popalić. W końcu dotarliśmy do parkingu. Orzeźwiły nas lody, które sobie zafundowaliśmy w otwartej budce na parkingu. Nigdy żadne wcześniej mi tak nie smakowały. Co robi zmęczenie z człowiekiem.

To, że pokonałam swoją słabość, weszłam na Rysy, spełniłam marzenie, które kiedyś w liceum, gdy zaczynałam górskie wędrówki, wydawało mi się tak mało osiągalne, dotarło do mnie z całą mocą dopiero w piątek. Poczułam się szczęśliwa i spełniona. Piękne uczucie.

Kilka uwag.
Szlak na Rysy od strony słowackiej technicznie nie jest trudny. Wymaga jednak kondycji i świadomości, że to nie jest krótka trasa i trzeba pokonać przewyższenie prawie 1300 metrów, najpierw w górę, potem w dół.  

Warto zacząć wędrówkę skoro świt, szczególnie w słoneczny i upalny dzień. Całą trasę do Chaty pod Rysami pokonaliśmy w bluzach, mimo wysiłku. Szliśmy w cieniu, było chłodno, dobrze się szło. 

Nie użyliśmy kasķów. Istnieje ryzyko spadających kamieni, potrąconych przez wspinających się turystów (wyższe partie Tatr to skały, kamienie). Niewykluczone, że właśnie wczesna pora rozpoczęcia wycieczki uchroniła nas przed tłumami na górze. I przez to mniejszym natężeniem wędrujących i niższym ryzykiem potrąconych kamieni. A może po prostu mieliśmy szczęście. Zdecydowana większość osób od strony słowackiej wchodziła bez kasków. Sprawa do indywidualnego rozważenia. Wypożyczenie kasku w Zakopanem to koszt 25-35 zł w zależności od wypożyczalni plus 100 zł kaucja płatna gotówką. 
 

Ścieżka pod Reglami

Kolejny dzień pobytu (wtorek) spędziłam z Radkiem i Julkiem. Krzysiek z Maćkiem zarządzali swoim czasem samodzielnie.

Wtorek był słoneczny i przyjemny. W planach był spokojny, dostosowany do wędrujących osób, spacer ścieżką pod Reglami. Autobusem podjechaliśmy do ronda Jana Pawła II, skąd pieszo doszliśmy do Wielkiej Krokwi. Tu zaczyna się szlak. Szliśmy w osiem osób. Julek trochę bardziej liczył na stacjonarne moczenie nóg w potoku, ale i tak szedł bez protestu. Droga nie jest wymagająca. Minęliśmy wejście do Doliny Białego, doszliśmy do wejścia do Doliny Strążyskiej. Tutaj zrobiliśmy przystanek na lody (Julek i Radek) oraz kawę i szarlotkę na ciepło (ja). Ach, jak mi smakował ten deser. 

Dalej było tak samo przyjemnie. Po drodze spotkaliśmy Igora z rodzicami, wędrujących do Doliny Strążyskiej. Dwa lata temu eksplorowaliśmy Drogę do Buńdówki, w tym Drogę Walczaków. I jedną i drugą, początkowo mijając pola, można dojść z ścieżki pod Reglami do ul. Kościeliskiej.




Środa to już kompletnie nam się rozjechała. Krzysiek z Maćkiem poszli do Doliny Pięciu Stawów, Radek z Julkiem na Gubałówkę, a ja z Anią - mamą Maksa na Halę Gąsienicową. Powędrowałyśmy z Kuźnic przez Boczań. Lubię ten szlak. Najpierw nieśpiesznie wije się wśród drzew, a potem odsłania coraz piękniejszą panoramę. Miałam trochę szczęścia. Przede mną szła grupa młodzieży z przewodnikiem, który tłumaczył, jakie widać szczyty. A że widoczność tego dnia sprzyjała, dojrzałam i ja w oddali Babią Górę i Trzy Korony w Pieninach. A potem na na Przełęczy między Kopami pięknie widać Kasprowy, Giewont, Czerwone Wierchy. 


W Murowańcu, na Hali Gąsienicowej jak zawsze tłumek ludzi. Chwilę odpoczęłyśmy i ruszyłyśmy z powrotem. Tym razem nie przez Dolinę Jaworzynki, ale Doliną Suchej Wody, przez Psią Trawkę do Cyrhli, skąd miałyśmy autobus do naszego hotelu. 

Bardzo przyjemny szlak. Wije się łagodnie w dół wśród lasu. Mało na nim turystów i mimo, że to chyba jedno z nielicznych miejsc, gdzie można rowerem, tylko dwóch rowerzystów nas minęło. Szłyśmy sobie z Anią, kolana nie cierpiały, gadałyśmy. Fajnie tak. 






I tak minął kolejny, przyjemny dzień. 

środa, 9 lipca 2025

Czerwone Wierchy

W poniedziałek rozdzieliliśmy się. Radek z Julkiem, rodzicami Maksa i Maksem poszli na spacer do Doliny za Bramką. Julek nabawił się odcisku i stwierdził, że chce moczyć nogi. Zrobiło się bardzo słonecznie i ciepło. Idealne warunki na wędrówkę zacienioną doliną. 






Z kolei ja z Krzyśkiem i jego serdecznym kumplem, którego zabraliśmy ze sobą do Zakopanego, bladym świtem, bo o piątej rano, wyruszyliśmy na szlak. Celem były Czerwone Wierchy. Ponieważ jednak Maciek w Tatrach był pierwszy raz, postanowiliśmy z Krzysiem zabrać go na Giewont i stąd zacząć naszę wędrówkę granią. Na Przełęcz Kondracką weszliśmy z Doliny Małej Łąki. Było mgliście, rześko i dobrze się szło. O ósmej piętnaście staliśmy na kopule Giewontu. Widoki przysłoniła chmura. Tam, na górze wszystko było w nieustannym ruchu. Wiatr przeganiał chmury odsłaniając fragmenty widoków, i naganiał, zasłaniając. Bawił się, igrał, urządzał bal. Klimat, który uwielbiam. 








Z Giewontu powędrowaliśmy na Kopę Kondracką (pierwszy z Czterech Wierchów). Wiało konkretnie, więc tumany chmur przelatywały nam po prostu nad głowami. 






Na Kopie w zasadzie byliśmy sami. Zrobiło się słonecznie, ale wiatr nie pozwalał na zdjęcie bluz i kurtek. Krótka przerwa na drugie, a co poniektórzy na pierwsze śniadanie i naładowani energią mogliśmy ruszać w kierunku Małołączniaka. Droga aż uśmiechała się do nas.






Na Krzesanicę było już blisko. To był miły spacer. Widoki i przestrzeń oszałamiające. 






Najbliższym sąsiadem Krzesanicy jest Ciemniak. Szczyt, z którego zaczęło się nasze mozolne schodzenie w dół. Zanim jednak doświadczyliśmy bólu tego schodzenia i schodzenia i schodzenia - czy to się kiedyś skończy? - przcupnęliśmy na ostatnim z Czterech Wierchów i chłonęlismy widoki. Pięknie tam. Widać tyle gór, tyle szczytów, wiatr hula, tańczy na kamieniach, świszczy w uszach, dzikość, wolność. 





Zejście do Doliny Kościeliskiej zajęło nam trochę czasu. I bolało. Bardzo bolało. Gdy wreszcie szliśmy Kościeliską nogi same pchały się naprzód. Tak lekko, tak miękko, tak łatwo szło się wreszcie po płaskim. 







W hotelu byliśmy o 14:30. Czekali na nas Julek i Radek. Wszyscy poszliśmy na pizzę.