niedziela, 5 lipca 2020

Rusinowa Polana

Plan na dziś był taki.
Autobus przywozi nas pod Wierch Poroniec, skąd ruszamy na Rusinową Polanę. Tu odpoczynek lub wędrówka na Gęsią Szyję (kto chce ten idzie). Następnie spotykamy się w Sanktuarium Matki Bożej Jaworzyńskiej na Wiktorówce (kto chce, uczestniczy we mszy świętej) i około cztetnastej schodzimy do autobusu na Zazadnię.
Realizacja planu. Najpierw jednak wstęp. 
Przyjechałam, żeby odpocząć od codzienności. Ucieszyłam się, że ktoś za mnie planuje, organizuje, decyduje gdzie dzisiaj i po co. Synom (szczególnie starszemu) zapowiedziałam, że nic nie planuję na zaś. Żyję z minuty na minutę. Poddaję się biegowi wydarzeń, dostosowuję elastycznie do humorów i zrzędów Julka. Park linowy. Owszem. Nie wiem. Popołudniu, jak będziemy mieli siły. Lody. Czemu nie. Możemy teraz. Nie chcę się wam. Dobrze. Zostajemy.
Wracamy do wycieczki.
Ruszyliśmy z Wierchu Poroniec. Łagodne podejście, w dużej mierze w zacienionym lesie. Idzie się fajnie, równo, bez wysiłku. Julek jęczy. Nadaje tę samą płytę. Hit tego wyjazdu "Mama, boli". Nie mam doładowania na cierpliwość, a jednak dzisiaj z anielską (jak na mnie) cierpliwością wysłuchuję narzekania Julka, który jednak idzie. Próby odwrócenia uwagi, akcja na piosenkę, opowieści o basenie/planach co jutro, dzisiaj, potem, liczenia kroków nic nie dają. Julek jęczy. Jakąś połowę drogi jęczy. Staje na siku. I przestaje. Jakby go ktoś o 180 stopni przekręcił. Idzie, gada, śpiewa, uśmiecha się (!). Idzie. Wędruje. Bosko. Dociera do Rusinowej Polany (1210 m n.p.m.). Krzysiek już jest i czeka. Chce na Gęsią Szyję. Julek ogarnia wzrokiem schody w górę i odmawia dalszej wędrówki. Trudno. Choć żal. Chcę mi się iść dalej. Poczuć Tatry. I już w zasadzie spisuję na straty tę tatrzańską gęś, gdy Julek chce mojego telefonu. Wpadam na pomysł. Taki fortel, trochę przekupstwo. Nieplanowane. Skuteczne jednak. Telefon będzie, nawet you tube, ale na górze, tej, co to się idzie po schodach. Widzisz, Julku? Chwila namysłu. Idę. 
No to idziemy. I poszliśmy. Nie było łatwo. Były chwile zwątpienia, narzekania, że boli, odpoczynki co trzy schodki. Ponad tysiąc schodów w nogach, ale doszliśmy, czy raczej doczłapalismy się. Gęsia Szyja nasza (1489 m n.p.m.). Julek zaliczył kawałek Tatr Wysokich. 
Potem zejście (szybsze, ale trudne dla Julka), dziesięć minut spaceru do sanktuarium. I w dół do autobusu.
Myślicie, że popołudniu Julek padł? Niee, zaliczył mecz piłki nożnej i dyskotekę zorganizowaną przez panią Danusię, właścicielkę ośrodka. Siła jest. Motywacji brak.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz