Julkowi wypadła plomba. Pokazuje, że boli. Uśmiech Malucha (tam, gdzie leczymy zęby pod narkozą) terminów na ten rok brak. ("Ale i tak jest lepiej, wie Pani, teraz już po trzy zabiegi dziennie wykonujemy, a nie dwa jak do tej pory. Wie Pani, pandemia."). Poszperałam więc w necie i w okolicy namierzyłam stomatologa dziecięcego, który leczy zęby w sedacji wziewnej. Może gaz rozweselający uśpi czujność i lęki Julka i da sobie wyleczyć zęba? Termin: 8 września. Samo południe. Czeka mnie sporo pracy, żeby przygotować delikwenta. Maseczka do sedacji poszukiwana. ;)
Przy okazji zajrzałam na subkonto Julka w Fundacji Zdążyć z Pomocą. Bo może - w razie wysokich kosztów leczenia - wykorzystamy środki z 1%. Weszłam i zamarłam. Na subkoncie Julka prawie nic. Weszłam na transkacje, a tu dwukrotny przelew za ten sam turnus. Chwyciłam za telefon. Z podglądem na subkonto rzeczowa rozmowa. Pracownik Fundacji przyjął reklamację. Księgowość ma się do mnie odezwać w ciągu kilku dni. Napisałam też emaila z zapytaniem o te wpłaty do właścicielki ośrodka. Czekam na odpowiedź. Ciągle jeszcze spokojna i ufna w pozytywne zakończenie tej historii.
Sobota. Standardowe badania Krzyśka, tzw. pakiet sportowy (morfologia, mocz, EKG) wymagane przez klub. Dwa wyniki mocno zawyżone. Nie wiem, czy jeden z drugim są powiązane, czy trzeba je interpretować osobno. Mogą wskazywać na alergię, bakterie, pasożyty albo nowotwór. Chciałabym wiedzieć. Jutro teleporada.
W wyniku różnych pomniejszych zdarzeń postanowiłam uruchomić procedury związane z wydaniem orzeczenia o niepełnosprawności dla Julka (kontynuacja). Ale o tym piszę już posta któryś dzień z kolei, bo mnie targa ta surrealistyczna rzeczywistość, w której raz na kilka lat trzeba odnawiać całą procedurę, żeby udowodnić, że zespół Downa to nie przejściowa przypadłość, która może minąć, ale stan dożywotni, niosący różne ograniczenia o różnym stopniu natężenia. To niepełnosprawność intelektualna, której nikt gumką nie wymaże. Dobra. Napiszę. Wkrótce.
Po drodze udało się wskoczyć ponownie na zajęcia na basenie z ulubionym panem Krzysztofem. Zaczynamy od najbliższej niedzieli. Pierwsze zajęcia poświęcone wyławianiu wszystkich pływających rekinów w basenie. Choć może nie będzie tak źle? Julek aż podskoczył z radości, gdy poinformowałam go, że jedzie na basen. Nie jutro. W niedzielę. Powtarzamy dni tygodnia. Poniedziałek, wtorek .... idzie nieźle. Czas oczekiwania: sześć dni.
No i jeszcze na ubiegłotygodniowej standardowej wycieczce rowerowej z Julkiem (lody u Marty, plac zabaw obok kościoła, powrót do domu) w drodze właśnie do domu wyskoczył nam pies. Z tych szczekaczy wiejskich, co to wcale nie merdają radośnie ogonkiem. Julek odbił w moją stronę, ja żeby zderzenie nie spowodowało ewentualnego upadku Julka (jechaliśmy na tym odcinku szybko) gwałtownie odbiłam. Zahybotało rowerem. Nie chcąc stracić panowania nad jednośladem, zaczęłam wykonywać nieskoordynowany taniec, w wyniku którego chyba zdjęłam nogi z pedałów (działo się to tak szybko), że rower przechylając się grzmotnął mnie pedałem w miejsce tuż nad lewą kostką. Rower wyprowadziłam. Julek wyszedł bohatersko z tej przygody, bez upadku. Koszt po mojej stronie: równiutkie cięcie o szerokości czterech centymetrów i głębokości kilku milimetrów. Plasterki ściągające nie dały rady. Półtorej godziny na sorze, pięć szwów, jeden zastrzyk przeciw tężcowi.
Tak atrakcyjnie finiszujemy wakacje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz