wtorek, 17 grudnia 2024

Mikołajki w Lalce

W niedzielę byliśmy z Julkiem na Mikołajkach organizowanych przez Stowarzyszenie Bardziej Kochani w teatrze Lalka. 

Najpierw obejrzeliśmy przedstawienie "Zupełnie inne święta". To nowa sztuka. W warstwie fabularnej przeznaczona bardziej dla starszych dzieci, nastolatków. W przekazie staje się opowieścią dla młodszych dzieci. Grali aktorzy, były bardzo ładne lalki i było dużo piosenek. Bohaterem jest Krzyś, którego rodzice rozstali się. Mają nad nim naprzemienną opiekę. Gdy jest z tatą, ten wynajmuje opiekunkę, bo ma dużo pracy i nie ma czasu dla syna. Gdy jest z mamą, ta zajmuje się malutkim, nowonarodzonym braciszkiem z drugiego związku. Chłopak bardzo to przeżywa, nie chce świąt, ucieka w świat fantazji. Jest ukłon w stronę rodziców. Trafnie uchwycony nasz pęd, praca, nadmierne skupianie się na sprawach, które oddalają od bliskości. Nam wydają się ważne, w istocie zwiększają dystans w relacjach. Podobało nam się przedstawienie.

Po nim były warsztaty teatralne, a po nich spotkanie ze św. Mikołajem. Julek cierpliwie czekał na swoją kolej. Miał kumpla. Antek był chyba najważniejszym punktem tego wyjścia.



Podczas, gdy Julek czekał ma Mikołaja, my lansowaliśmy się na ściance. To był bardzo udany wieczór. 

środa, 11 grudnia 2024

Kardiolog

Coroczna wizyta kontrolna u kardiologa. W tym roku na g. 9:00. Byliśmy pierwsi pod gabinetem. Trochę poczekaliśmy na panią doktor, ale nieznacznie. Echo serca, ekg, skierowanie na holtera (22 kwietnia 2025 r.). 

Wyniki zadowalające. Niedomykalność zastawki na niezmiennym poziomie. Arytmia nieznaczna, w granicach błędu. Mamy kontynuować przyjmowanie magnezu. 

Julek powstrzymał śmiech podczas echa serca (gili-gili), nie ruszał się na ekg, choć "bransoletki" na nadgarstkach z podpiętymi kabelkami bardzo go intrygowały. Dzięki dobrej, niezakłóconej współpracy badania odbyły się sprawnie. W ogóle caly pobyt w przychodni. Po godzinie opuszczaliśmy szpital. 

Cieszę się. Cieszę się z dobrej kondycji połatanego serca Julka. Chwilo trwaj! 

Tymczasem oczekujemy przyjazdu babci Krysi. Julek z ogromną niecierpliwością. Już w niedzielę oznajmiał wszystkim dookoła, że dwa dni i weekend. Szczęściarz. Będziemy celebrować obecność babci Krysi. 

środa, 20 listopada 2024

Matki Pingwinów

Gdy półtora roku temu brałam z Julkiem udział w zdjęciach do serialu "Matki Pingwinów" na korytarzu szeptało się, że to serial dla platformy Netfliks. Nikt z ekipy ani nie potwierdzał ani nie zaprzeczał tym plotkom. Byliśmy tylko statystami, których zatrudniono do "zagrania" w tle.

Ponad tydzień temu miniserial (6 odcinków) zagościł na platformie, zdobywając ją szturmem. Mogłabym napisać- nic dziwnego - świetnie się ogląda. Tyle że przecież temat nie filmowy. Na serial to wydaje się w ogóle ryzykowny. Przyznam od razu - najpierw zaczęłam oglądać, niecierpliwie poszukując Julka i siebie. Za chwilę zapomniałam o nas, pięknie dałam się wciągnąć w fabułę. Świat rodziców niepełnosprawnych dzieci. Mój świat. Wiodą autyzm (prawdopodobnie Asperger), zespół Downa, dystrofia mięśniowa i bliżej niezidentyfikowana wada genetyczna. Każdy z rodziców jest na innym etapie akceptacji.

Zespół Downa jest do zdiagnozowania od ręki. Widać gołym okiem. Badanie kariotypu to czysta formalność. W wielu przypadkach na postawienie diagnozy trzeba czekać. Nie wszystko jest takie oczywiste. Niepewność, strach, przeczucie, przekonanie, że coś jest nie tak z moim dzieckiem, oczekiwanie na potwierdzenie (lub zaprzeczenie tym przeczuciom) rozłożone może być na tygodnie, miesiące, lata. To jakby ktoś powoli, cierpliwie pozbywał człowieka nadziei i tchu. Tortura, której uniknęłam. Jedno uderzenie, jeden szok, jedno pozbieranie się.

Niepełnosprawność jest różna. Różne ma potrzeby i wymaga zaangażowania rodzica na różne sposoby. Każdą niepełnosprawność łączy wspólny mianownik, ten z orzeczenia o niepełnosprawności - glejtu, absolutnego must have, cholernej przepustki do systemu opieki zdrowotnej, rehabilitacyjnej, terapeutycznej, systemu oświatowego, kulturowego itp. Brzmi tak: wymaga konieczności stałej lub długotrwałej opieki lub pomocy innej osoby w związku ze znacznie ograniczoną możliwością samodzielnej egzystencji. Brzmi okropnie, prawda? Beznamiętnie i bezosobowo. Film to zmienia. W serialu rządzą kobiety i jeden facet. Pełnokrwiści, narowiści, ekscentryczni, szarzy, neurotyczni, wymięci, waleczni, zwyczajni, prawdziwi.

Masza Wągrocka w roli matki, która z wypierania autyzmu u syna przekształca się w osobę, która zaczyna mierzyć się z taką rzeczywistością, jaka jest, a nie tą, którą chce kreować, wypada przekonująco. Staje się matką-wojowniczką. Barbara Wypych - matka Toli z zespołem Downa - irytująca, lekko natchniona instamama, z wygodnym życiem zarabianych pieniędzy przez męża (świetny Piotr Głowacki), daje się w końcu poznać jako wrażliwa i dobra dziewczyna, autentycznie chcąca pomagać innym. Polubiłam ją. Bardzo. Doskonała Magdalena Różdżka - zmęczona, styrana, dyżurująca przy synu 24h na dobę. Wyłapuję jej serdeczny uśmiech, gdy wędruje z dzieciakami na szkolnej wycieczce szlakiem górskim. Przez chwilę jest w miejscu z poprzedniego życia, które musiała zostawić. Pojawił się fantastyczny syn, ułomny gen, niesprzyjające okoliczności i zmiana o sto osiemdziesiąt stopni. Bywa i tak.

Dobrze się to wszystko ogląda. Serial wzrusza, rozśmiesza, porusza. Tyle trafnych spostrzeżeń, tyle prawdy z życia rodzica ON, mimo że przefiltrowanych przez magię filmu. Kobiety, których życie determinuje niepełnosprawność dziecka. Kobiety, których życie determinuje macierzyństwo. Każda z nas może znaleźć w bohaterkach kawałek siebie. To, na ile rezygnujemy z siebie, ile poświęcamy, jak poszukujemy równowagi między byciem mamą a kobietą (czy to się w ogóle udaje?), jak próbujemy znaleźć swoją osobistą przestrzeń, która nie pozwala nam zwariować, daje wytchnienie i siłę na kolejny dzień. I kolejny. I jeszcze kolejny. W tym właśnie jest bardzo uniwersalny ten film.

Ciekawa jestem, jak odbierają ten serial osoby spoza branży? Naszej, rodziców ON, branży?


Post Scriptum

Julek wziął udział w czterech dniach zdjęciowych, w dwóch lokalizacjach. Byliśmy statystami w dwóch scanach z aktorami. Pamiętam te sceny, mimo że od zaplecza wyglądały inaczej i w filmie wyglądają inaczej. Nie ma nas. Miałam świadomość, że w trakcie montażu wszystko się dzieje i zmienia. Aktorzy grający epizody znikają, a co dopiero statyści. Taki jest świat filmowy. A jednak trochę to rozczarowujące. W trzecim odcinku, na samym początku pojawiamy się z Julkiem, rozmazani w tle. Wyzwanie dla bystrego oka. :) Choć niewspółmiernie mało nas w stosunku do naszego zaangażowania w zdjęcia, to warto było. Wzięliśmy udział w naprawdę fajnym projekcie.




piątek, 15 listopada 2024

Święto Niepodległości

Julek na hasło: "Jutro święto Niepodległości" zapytał: - "Gości? Będą gości?".

W tematy historyczne nie za bardzo z Julkiem. Lepiej skupić się na konkrecie. Flaga biało-czerwona, hymn Polski, godło. Julek wie, zna, prawidłowo identyfikuje. A żeby wzmacniać w nim patriotyczne nastawienie zabraliśmy chłopaka w Dzień Niepodległości na skwer Piłsudskiego w Sulejówku. Pokaźny tłumek ludzi, cała długa ulica Paderewskiego obstawiona motorami. W samo południe śpiewaliśmy hymn. Julek nie śpiewał. Ale nie dlatego, że nie zna, ale dlatego, że nie chciał. Taki foch nastoletni go naszedł. Trudno. 

Potem wcale nie było lepiej. W przeciwieństwie do taty kompletnie nie był zainteresowany motorami. A stały różne, małe, wielkie, duże. Julek chciał do domu. Paradą motocykli też się nie emocjonował. 

Dopiero wieczorem odtajał. I słysząc w telewizji relację z obchodów święta, zaczął śpiewać hymn. W szkole następnego dnia mieli świąteczny apel. Ze swoją klasą publicznie zagrali Mazurka Dąbrowskiego na dzwonkach. Wzruszenie duże. 





niedziela, 27 października 2024

14

Ważny dzień w Julka kalendarzu. Może nawet najważniejszy. Urodziny. Nauczył nas celebrować ten dzień. Radośnie go obchodzić. Z gośćmi, tortem, wyśpiewanym 100 lat, prezentami. Zawsze w takiej kolejności, nie innej. Człowiek, słodycz, dobra materialne. 

Świętowaliśmy więc dzisiaj Julka urodziny z dziadkami i  chrzestną. Był tort, świeczki, 100 lat, prezenty. Julek niezwykle poważny, nasz czternostolatek. I jednocześnie spełniony, zadowolony. 

Bądź szczęśliwy Synku. Spotykaj na swojej drodze życzliwych, dobrych ludzi. Ciesz się życiem. Tak jak Ty to potrafisz najlepiej. Bardzo autentycznie i na maksa. 

 




piątek, 25 października 2024

Poradnia urologiczna

Byłam dziś z Julkiem na pierwszej wizycie w poradni urologicznej. Poradnia przy warszawskim centrum medycznym Kopernik, w samiutkim środku Warszawy. Skorzystaliśmy z komunikacji miejskiej. Trochę wyczekaliśmy się w poczekalni. Ale raz - byliśmy czterdzieści minut przed czasem. Dwa - lekarz zaczął przyjmować z lekkim poślizgiem. 

Pan doktor, który cieszy się dobrą opinią, przeprowadził szczegółowy wywiad, obejrzał zdjęcia z sierpniowego usg, zrobił Julkowi usg (jak ja doceniam tę nowoczesną formę przychodni, gdzie lekarz specjalista, tam na miejscu sprzęt diagnostyczny).

Kamienia (złoga) nie ma. Brak. Czysto. Obecne nerki, obie prawidłowe, bez poszerzenia ukm. Zdaniem lekarza najprawdopodobniej w poprzednim badaniu odbiła się głowica sprzętu czy jakoś tak i to dało efekt obecności w nerce kamienia. Pan doktor nie zlekceważył jednak sprawy. Dał skierowanie na kontrolne usg jamy brzusznej. Za rok. 

Taka niespodzianka. Z tej radości aż zjadłam pół czekolady mlecznej z jogurtem. Powstrzymałam się przed pożarciem reszty. Przerzuciłam na wodę. Lekarz zalecił Julkowi (w ogóle) dużo pić. Dużo znaczy 1,5-2 wody litry na dobę. Im gęstszy mocz, tym większe ryzyko odkładania się różnych cząstek i kryształków. Trzeba więc pić. Julek w nawadnianiu mieści się w normach. I dobrze.

czwartek, 17 października 2024

#LetsBaRock

Oczarowana głosem i charyzmą Jakuba Józefa Orlińskiego bez zastanowienia kupiłam w lipcu bilety na trasę koncertową duetu Orliński&Dębicz #LetsBaRock. Ostatnie miejsca wyszperałam w sali koncertowej Wytwórnia w Łodzi na początek października. Zrobiłam to bez konsultacji. Szybko. Całkowicie spontanicznie. Chciałam zarazić rodzinę swoją nową fascynacją. I ten wspólny, krótki weekendowy rodzinny wyjazd pięknie mamił, czarował, do mnie wzdychał. Tęskniłam za naszym razem. Nastolatek na pokładzie to bezustanne negocjacje, poszukiwanie kompromisu i atrakcji, które zadowolą młodego buntownika, kontestującego boomerski świat. Nie zawsze mam na to siłę. Czasem za często (?) odpuszczam. 

Dawno już też przestałam robić niespodzianki. Coraz rzadziej wypalały. Nauczyłam się, że najpierw dobrze przegadać temat, dać starszemu synowi czas na oswojenie się z pomysłem/propozycją (nie do odrzucenia), uciąć nieco z nadwyżki tego, co chciałabym pierwotnie osiągnąć. Przede wszystkim pozwolić synowi na współdecydowanie. Tu postawiłam chłopaków przed faktem dokonanym. Zabolało.

Radek. Otwarty na różnorodność muzyki, dał się ponieść osobowości Orlińskiego. Był na tak. 

Julek. Julka na wspólny wypad rodzinny w ogóle nie trzeba namawiać. Z góry jest na tak. To bardzo entuzjastyczne tak. 

Krzysiek. Krzysiek zaprotestował. Zdecydowanie, mocno. Był absolutnie na nie. Na szczęście nie nie bo nie. Ale dlatego bo nie słucha takiej muzyki. Bo co to za pomysł, żeby iść z rodzicami na koncert? Barok? Jaki barok? Barok to przelotem na polskim i to bez uniesień. Nie wchodzę w to. Po tygodniu rozmów, przerzucania się argumentami, cierpliwego wysłuchiwania litanii na nie, zmiękczyłam temat. Potem jeszcze w sierpniu i we wrześniu mimochodem, przez ramię przypomniałam o wspólnym wyjeździe. Utrwalałam kruchą zgodę. Im bliżej było wyjazdu, tym mocniej obawiałam się katastrofy. Miażdżącej, wściekłej katastrofy, której nie uratuje fajna miejscówka do nocowania, dziesięć minut spacerem od sali koncertowej, ani obiecany Julkowi chicken. 

Krzysiek był już jednak pogodzony z wyjazdem. Nie stawiał oporu. Spędziliśmy naprawdę fajny, wspólny czas. Od podróży autem, podczas której słuchaliśmy Krzyśka playlisty, na której znalazł się wspólny mianownik - śpiewana również przez Julka na całe gardło "Bałkanica" Piersi, przez wędrówkę alejkami Starego Cmentarza w mżawce i pustce bez ludzi do mojej Babci, Dziadka i Cioci Danki, którą chłopcy znali i lubili, do znalezienia KFC z dala od Manufaktury, do której weszliśmy i zaraz z niej uciekliśmy, bo takie tłumy, przez koncert wieczorem i wreszcie niedzielny poranek, odwiedziny mojej siostry ciotecznej, ich ciotki Grażynki, do powrotu do domu, podczas którego Krzysiek chyba pierwszy raz, sam z siebie świadomie porządkował sobie relacje rodzinne.

Sam koncert #LetsBaRock petarda! Czworo muzyków, z których niezaprzeczalną gwiazdą jest Jakub Józef Orliński, ale pianista i kompozytor Aleksander Dębicz też daje do pieca, o kontrabasiście (Wojciech Gumiński) i perkusiście (Marcin Ułanowski) nie wspominając. Jest tak różnorodnie, choć każdy utwór mniej lub bezpośrednio osadzony w twórczości barokowych kompozytorów, że nie ma czasu na nudę. I dla niewytrawnych słuchaczy muzyki klasycznej (to my) absolutnie do przyjęcia, wchłonięcia, oczarowania, zachłyśnięcia się dźwiękami. Pewno gdyby te prawie półtorej godziny było osadzone w stricte barokowej konwencji, moglibyśmy tego nie zdzierżyć, niosłuchani z taką muzyką. Ale to, co robili muzycy na scenie, to jak koncert prowadził Orliński, jak utrzymywał kontakt z publicznością. On publiczność uwodził. I ten jego głos. Wprowadzał w błogość, rozsadzał energią, tulił pięknem, znów wyciszał, żeby zaraz prowokować wewnętrzny bunt, jakiś sprzeciw. Odnajdywał i poruszał poupychane w zakamarkach duszy strzępy różnych uczuć i emocji. Było rockowo, barokowo, jazzowo i nawet hip-hopowo ("Toccata 1" A. Dębicza w wykonaniu Orlińskiego bardzo zaskakuje i zachwyca). Były też momenty z breakdancem.

Julek. Julek początkowo bał się, że będzie za głośno. Nie było. Trochę bał się, że ciemno. Nie było. Światła wspaniale uzupełniały to, co dzieje się na scenie. Pierwsze pół godziny słuchał z zainteresowaniem. Drugie pół dopytywał, kiedy koniec. Chciał spać. Nie był jednak natarczywy i pozwolił nam wysłuchać koncertu do końca. Ale gdy jeszcze na gorąco zapytałam go, co mu się podobało w koncercie. Odpowiedział, że nic. A jeszcze potem, gdy kupiłam płytę #LetsBaRock, którą ostatnio wałkuję w aucie, któregoś dnia, gdy zabierałam Julka ze szkoły, gdy nasłuchał się swojej muzyki, włączyłam moją płytę. Słuchał. Nie przestaje słuchać.

Krzysiek. Nie zbojkotował koncertu. Otworzył się na nowe, nieznane. Osiągnęłam to, co chciałam. Znalazł utwór, który mu się spodobał ("Intro" A. Dębicza). Wiem, że odsłuchiwał go w domu. Przyznał, że Orliński jest niezwykle utalentowany. Docenił sposób prowadzenia koncertu ("świetny performer z niego"), jego ruch na scenie i głos, który przybiera tak różne kształty. Zaryzykuję stwierdzenie, że był pod wrażeniem bardziej, niż chciałby się do tego przyznać. 

W tym wszystkim najmniej dopisała nam pogoda. Ale co tam pogoda, gdy w duszy wszystko się układa. W niedzielę wieczorem, już po powrocie do domu odetchnęłam z ulgą. Udał się nam ten wyjazd. 


poniedziałek, 30 września 2024

Nocowanie w szkole

Wrzesień kończymy infekcją. Katar, ból pleców, osłabienie, brak temperatury. Julek grzeje się, inhaluje, solidnie nawadnia, pije syrop z czarnego bzu. Został w domu. 

Zdążył jeszcze załapać się w piątek na nocowanie w szkole. Spakował walizkę, wyszykował się i pojechał na 18:00 do szkoły. Zawiózł go Radek. W planach dzieci miały pizzę, gry i zabawy, a na koniec seans filmowy. Komplet atrakcji, który nigdy nie zawiedzie. Uśmiechy od ucha do ucha. 

W sobotę przed 10:00 odbierałam Julka. Spał od północy do siódmej rano. Podobno kładł się spać przed 22:00, bo miał być "Hotel Transylwania", gdy się okazało, że jednak "Sing2", zerwał się i dotrwał do końca. Bajkę zna chyba na pamięć. 

To już nie jest niepewny siebie debiutant. To weteran wypadów poza dom, bez mamy i taty. Lubi takie wyjścia!

Ps Julek nie tylko sam się spakował. Sam też rozpakował walizkę. Pochował rzeczy na swoje miejsce, zniósł walizkę na dół. Postawił w wiatrołapie. Nad tym, żeby zurzyte rzeczy odłożyć do kosza na brudne pranie, a nie do szafy, popracujemy jeszcze. ;) 




piątek, 27 września 2024

Endokrynolog

Zaplanowaną na 26 września, tj. na wczoraj wizytę u endokrynologa nie musiałam przekładać. Ostatecznie dwudniowa, klasowa wycieczka do Łodzi została przełożona na wiosnę.

Tarczyca Julka nie wykazuje autoimmunologicznych schorzeń. Działa w typowy dla siebie sposób, czyli wymaga wsparcia euthyroxem. Nadal utrzymujemy dawkę sprzed lat. Znaczy to tyle, że mimo wejścia Julka w okres dojrzewania, który może wywołać różne zaburzenia hormonalne, tarczyca jest stabilna. Wyniki badań (usg tarczycy, tsh, f4, anty-TPO) zadowalające. 

Coroczne pomiary wykazały, że Julek urósł o 6 cm i stał się cięższy o 6 kg. I zdaniem endokrynolog nie powiedział jeszcze w kwestii wzrostu ostatniego słowa. 

Pani doktor przeanalizowała pozostałe wyniki. Osłuchała Julka, zbadała jądra, ostukała plecy (kamień w nerce nie daje żadnych objawów), zdziwiła się szybkim terminem wizyty u urologa. Na kolejną wizytę u siebie zaleciła komplet standardowych badań. 

Aktualne wymiary Julka:

Wzrost 155 cm

Waga 52 kg

Rozmiar stopy 39

Koszt wizyty 300 zł. Pokryjemy z subkonta Julka. Dziękujemy! 

środa, 25 września 2024

Rowerem po Warszawie (2)

Wycieczkę zrobiliśmy w sobotę. Tuż po 11:00 władowaliśmy się z rowerami do S2 i ruszyliśmy w kierunku centrum Warszawy. Słońce i humor dopisywały. 



Na stacji Warszawa Śródmieście nie namierzyłam windy. Przynajmniej w tej części, w której wysiedliśmy. Rowery musiałam wtachać na górę. Piłka była po mojej stronie. Julek siedział i patrzył z góry. Tego zadania zwyczajnie nie wykona. 


Znaleźliśmy się w samym środku stolicy przemieszczającej się, poruszającej ludźmi w różne strony. Stąd ruszyliśmy w kierunku Żoliborza. Najpierw ulicą Emilii Plater mijając z lewej strony Dworzec Główny i Złote Tarasy, potem w lewo, na krótko w Świętokrzyską, żeby za chwilę skręcić w prawo w al. Jana Pawła II, stąd już prosto, długo prosto do al. Wojska Polskiego. Po drodze mijaliśmy Halę Mirowską, skrzyżowanie z Al. Solidarności, przy którym do 2014 r. stało kino Femina z osobistym kawałkiem warszawskiej historii. Kino z klimatem, które przekształcono w Biedronkę. Na Nowolipkach, na ławce przy bloku mieszkalnym, zrobiliśmy krótką przerwę. Julek posilił się musem. A ja siedziałam obok, sycąc oczy tętniąco-leniwym miastem. Tętniło albo spowalniało, zależy gdzie moje spojrzenie powędrowało.





Po odpoczynku popedałowaliśmy dalej do ronda Babka. Minęliśmy z prawej CH Arkadia, trochę jechaliśmy w górę, przez wiadukt, pod którym Julek dostrzegł tory kolejowe, i dalej w dół. Za chwilę skręciliśmy w prawo w al. Wojska Polskiego. Tu już bloki z lat 60. 70. mieszają się z architekturą przedwojennych budynków. Byliśmy na Starym Żoliborzu. Na rogu  al. Wojska Polskiego i Śmiałej trwał w najlepsze cotygodniowy targ śniadaniowym, oferujący różne specjały. Nie zagłębialiśmy się w roznoszące się w powietrzu zapachy, jechaliśmy dalej. Pod szkołę Julka. 



Stąd na umówione lody. Julek wybrał kokosowe, ja brzoskwiniowe. Do tego zamówiłam kawę cappuccino. Kawiarenka u Kuncera zrobiła nam dzień.


To był nasz punkt zwrotny. Stąd zaczynał się  powrót do domu. Najpierw dojechaliśmy kawałek do pl. Wilsona, żeby potem wzdłuż parku Żeromskiego ul. Krasińskiego łagodnie w dół, które na końcu już takie łagodne nie było i hamulce okazały się konieczne, żeby nie rozpędzić się za bardzo (choć wszystko w środku krzyczało radośnie: z górki na pazurki!) dojechać do przejścia dla pieszych (i rowerzystów). Przecięliśmy Wybrzeże Gdyńskie i za chwilę byliśmy na bulwarach wiślanych. W tej części jeszcze nie tak elegancko zagospodarowanych, choć brak tego sznytu wcale mi nie przeszkadzał. Było mniej miejsko, bardziej swojsko. Julek zażyczył sobie przerwy na drugie śniadanie. W pudełku były dwie niemałe kanapki z chleba ze słonecznikiem z sałatą, salami, plasterkiami rzodkiewki. Obok luzem obowiązkowo pomidorki koktajlowe. 





Sprawdziłam odjazdy S2 ze stacji Warszawa Sradion, żeby rozplanować ostatni, powrotny etap naszej wycieczki. Gdy wjechaliśmy w tę bardziej miejską część bulwarów, mniej więcej na wysokości Fontann, czyli tam, gdzie ostatnio wbijaliśmy na ścieżkę rowerową przy Wiśle, tłum wędrujących i jeżdżących na rowerach, rolkach, hulajnogach zagęścił się. Trzeba było mieć oczy dookoła głowy. Wielu spacerujących nie zważa na to, czy spaceruje ścieżką dla rowerów, chodnikiem, czy innym trotuarem. Ale Julek to już doświadczony rowerzysta. Jechał ostrożnie. Właściwie.





Tym razem przez Wisłę przeprawiliśmy się Mostem Świętokrzyskim, nie kładką. Z mostu kilka minut i jest stacja przy Stadionie Narodowym. 



Do skm-ki wsiadaliśmy za pięć czternasta. Po dwudziestu kilku minutach byliśmy w Sulejówku Miłosna. Po drodze drobne zakupy uzupełniające na tiramisu, który wymyśliłam sobie zrobić na niedzielny deser. W domu zawitaliśmy przed 15:00.

Kilka uwag
Wybrałam trasę, która poza krótkim wzniesieniem na wysokości Arkadii była bez przewyższeń. I konieczności prowadzenia roweru (Julek bardzo zapamiętał ten moment z ostatniej wycieczki, niechętny był powtórce). W zasadzie od al. Wojska Polskiego cały czas jechaliśmy w dół aż do poziomu Wisły, gdzie już prosta droga. Bardzo wygodna trasa dla Julka.

Jechaliśmy przy ulicach, którymi zwyczajowo jeżdżę autem. To okolice, w których mieszkaliśmy, gdy Krzyś był mały i okolice mojej pracy. Często przemieszczam się tutaj autem. Z pozycji rowerzysty zupełnie inaczej wszystko wyglądało. Bliższe, na wyciągnięcie ręki. Doświadczaliśmy wielokrotnie uprzejmości osób zmotoryzowanych. Auta zatrzymywały się nawet wtedy, gdy wcale nie musiały. Czułam się bezpiecznie.

Ścieżki rowerowe były na całej trasie. Poza ul. Emilii Plater, na której jezdni wydzielono trasę dla dwukołowców, wszędzie indziej ścieżki były wzdłuż ulicy, ale nie bezpośrednio na niej. Czasem wspólne z częścią dla pieszych, czasem tylko dla rowerów. Dobrze się jechało. A w miejscu, gdzie ścieżka się urywała, był chodnik. Szeroki, wygodny chodnik, na którym wcale dużo pieszych nie mijaliśmy, bo to nie Krakowskie Przedmieście. Jechało się nam dobrze. Bardzo dobrze.

Absolutnym must have jest przyspieszone przyuczenie Julka samodzielnego ładowania swojego roweru do wagonu. W Sulejówku nie ma problemu, bo pociąg jest podstawiony, mamy czas, mogę cierpliwie Julka instruować. W przypadku pociągu podjeżającego na peron zmienia się wszystko. Ustawienie rowerów trzeba szybko korygować, odstęp między platformą wagonu a platformą peronu jest różny. Mały, duży, wysoki jak schodek. Julek się gubi. A ja nie nadążam zostawiona nagle sama z dwoma rowerami. Nie zrażam się jednak takimi drobnostkami. Popracujemy nad szczegółami.

W planach mam Pragę (warszawską Pragę). Może uda się jeszcze w tym sezonie rowerowym.

poniedziałek, 23 września 2024

Praca przy domu

Sterta drewna do ułożenia w drewutni. 

W układaniu pomaga Julek. Jedno drewienko niesie prawie minutę. Dystans do pokonania jakieś trzydzieści metrów. Wraca pół minuty. Zabiera jedno drewienko. Niesie minutę. Wraca. Zabiera. Niesie. Po czwartej rundzie mówi, że gorąco. Boli plecy. Boli palec. Boli wszystko. Pokazuję na zegarku, że będziemy pracować dwadzieścia minut. Ja w swoim tempie, Julek w swoim. Dwadzieścia minut później wyrasta ładna ścianka ułożonego drewna. Zdecydowana większość została przyniesiona i ułożona przeze mnie. 

Następnego dnia pomaga Krzysiek. Zostało trzy czwarte sterty. Plan działania jest prosty. Krzysiek znosi drewno, ja je układam. Po pół godzinie temat zostaje zamknięty. Drewno ułożone, brezent, na który zostało wysypane, posprzątany i złożony.

Z Julkiem przyjemnie spędza się czas wolny. Rower, kino, spacer na lody - można z nim w ciemno. To fakt.

Na konkretną robotę najlepiej z Krzyśkiem. Jeden warunek. Koniecznie trzeba znać się na zegarze nastolatka. Są dwa tryby. Pierwszy: już idę (czyli za plus-minus 15 minut będę). Drugi tryb: za chwilę (czas realizacji w przedziale od godziny do tygodnia). 

Znasz się na synach, wiesz, jak organizować sobie życie. ;)

sobota, 14 września 2024

Kontrole lekarskie

Pod koniec sierpnia byłam z Julkiem na zleconym przez naszą endokrynolog kontrolnym usg tarczycy i jamy brzusznej. Oba usg Julek miał robione dawno. Dawno temu. 

Zasadniczo jest dobrze. Tarczyca obecna, bez stanów zapalnych. Narządy w jamie brzusznej bez niepokojących zmian. Mają się dobrze. Poza woreczkiem żółciowym, w którym złogi jak były, tak są (od urodzenia) i lewą nerką, w której wyrósł sobie kamyk niemałej wielkości 7,3 mm. Do tej pory nie dawał żadnych objawów. Ale jest. Obecny. Niedobrze. 

Szczęśliwie kilka dni po usg miałam umówioną teleporadę z naszą panią doktor rodzinną. Zwyczajowo potrzebowałam skierowania na standardowe badania z krwi. W tym roku poprosiłam o uzupełnienie skierowania o badanie na przeciwciała tarczycy (prosiła endokrynolog). Przy okazji skonsultowałam wynik usg. Wysłuchałam, jakie objawy może dawać kamień w nerce i otrzymałam skierowanie do poradni urologicznej. 

W szpitalu na Żwirki i Wigury, w którym objęci jesteśmy opieką kardiologiczną, poradni stricte urologicznej nie ma. W Centrum Zdrowia Dziecka umawiając się na pierwszą wizytę, oprócz skierowania trzeba wysłać skan badań, na podstawie którego kierownik poradni ustala kolejkę. Zrezygnowałam. Nasz "zwykły" kamień przegrywa ze skomplikowanymi i złożonymi schorzeniami, z którymi najpewniej z całej Polski zjeżdżają pacjenci. Ostatecznie wydzwoniłam poradnię przy szpitalu w Warszawie na Kopernika. Termin mamy 25 października. 

W piątek, 20 września pobranie krwi.

We czwartek, 26 września wizyta u endokrynologa. Prawdopodobnie wizytę przełożę, bo nieoczekiwanie szykuje się Julkowi dwudniowa wycieczka klasowa do Łodzi (25-26.09).

Oba usg wykonałam prywatnie tego samego dnia, jedno po drugim. Znalazłam placówką na Pradze Południe Kindermedica, w której pracują różnoracy specjaliści radiolodzy. Szybkie terminy, profesjonalna obsługa. Koszt obu badań 440 zł. Pokryliśmy ze środków na Julka subkoncie. Dziękujemy.

wtorek, 3 września 2024

Rowerem po Warszawie

Chciałam już wcześniej, nie do końca byłam gotowa. Potem kolejna fala upałów. Aż pojawiło się na horyzoncie okienko pogodowe. Wiedziałam, że musi być rano, kiedy nie ma dużo ludzi. Julkiem nie martwiłam się wcale. Był na tak. Plan wycieczki bardzo mu się spodobał. Krzysiek wolał pospać, a Radek nabawił się kontuzji kolana. Z roweru przesiadł się na motor.

Wsiedliśmy więc na rowery sami i o 8:40 w niedzielę ruszyliśmy w kierunku stacji Sulejówek Miłosna (4,5 km). Po 20 minutach wsiadaliśmy do pociągu. Naszą stacją docelową była Warszawa Stadion, skąd zaczynała się nasza pierwsza (i chyba nie ostatnia) warszawska wycieczka rowerowa.




Większą trudnością okazał się załadunek rowerów. Najpierw Julek, potem Julka rower, wreszcie ja ze swoim rowerem. Julek trochę gubił się, gdy wydawałam mu polecenia, co ma zrobić z rowerem. Musiałam ogarnąć temat sama. Wysiadka poszła sprawniej. Najpierw Julek, a potem ja równolegle z dwoma rowerami. 

Winda na stacji Warszawa Stadion działa. Bez problemu mieszczą się w niej dwa rowery z rowerzystami. Zjechaliśmy z peronu i wyszliśmy od strony ul. Sokoła, skąd ścieżką rowerową pojechaliśmy przez Most Świętokrzyski pod pomnik warszawskiej Syrenki. Po kilku minutach byliśmy po lewej stronie Wisły.



Stąd Tamką mieliśmy wjechać na Krakowskie Przedmieście. Wiedziałam, że to będzie najtrudniejszy odcinek dla Julka. Ulica pnie się w górę, idealnie przecinając skarpę warszawską, której nie sposób uniknąć na żadnym z odcinków od Wisły do centrum. 

Gdy opowiadałam Julkowi mój plan, uprzedzałam go, że będzie jeden odcinek pod górkę i żeby się nie martwił, bo jak nie da rady wjechać, to poprowadzimy rowery. Mniej więcej w połowie Tamki Julek zatrzymał się. Zrobiliśmy przystanek przy Zakątku Złotej Kaczki. Julek napił się wody (ale nie z fontanny ;) ), chwilę odpoczął. Do końca Tamki prowadziliśmy rowery. Na rondzie przy ul. Kopernika Julek sam wsiadł na rower. Wolał jechać, niż pchać rower. I nie było już tak mocno pod górkę.





Nowy Świat - Krakowskie Przedmieście w remoncie - coraz więcej wycieczek z przewodnikami, ciągle można było jechać. Julek pięknie manewrował rowerem. Dotarliśmy na Plac Zamkowy. Pogoda była idealna.




Spod Zamku Królewskiego pojechaliśmy w kierunku Starego Miasta. Było już po 10:00. Szukaliśmy otwartej lodziarni. Objechaliśmy Rynek, zawróciliśmy na Świętojańską, gdzie widzieliśmy lody. Zasłużona przerwa. Mini-piknik. Julek zamówił soczystą pomarańczę, a ja malinę. Przysiedliśmy z boku i zajdaliśmy ze smakiem nasze gałki.


Po chwili znów byliśmy na Rynku Starego Miasta. Drugie tego dnia spotkanie z syrenką, test pompy i krótki reset na ławeczce. Nigdzie nam się nie spieszyło. I to było cudne w tej wycieczce.






Gdy już nasyciliśmy się nicnierobieniem, wsiedliśmy na nasze dwukołowce i popedałowaliśmy Krzywym Kołem (po drodze zahaczając o Kamienne Schodki) w kierunku ul. Mostowej, gdzie tutaj mogło być z górki na pazurki i z rozmachem, ale bruk i nasza asekuracja wyhamowały rowery. Zjeżdżaliśmy w kierunku Wisłostrady bardzo ostrożnie.



Zatrzymaliśmy się przy Multimedialnym Parku Fontann. 





To był nasz punkt zwrotny. Odtąd wracaliśmy już do domu. Wcześniej przetachałam rowery przejściem podziemnym na drugą stronę Wisłostrady. Mogliśmy kawałek podjechać pod Most Gdański i tam przejazdem dla rowerow dostać się na drugą stronę, na Bulwary Wiślane. Oślepiło mnie słońce i wolałam po schodach z rowerami. 

Przy bulwarach mknie ścieżka rowerowa, niczym dwuśladowa ekspresówka. Trzeba zdecydowanie jechać i nie bać się. Nie baliśmy się. Była moc.





Na drugi brzeg Wisły przeprawiliśmy się nową kładką pieszo-rowerową. To był również jeden z naszych celów tej wyprawy. Fajna kładka. Podoba nam się.






W planach mieliśmy jeszcze piknik nad Wisłą. Bułka z sałatą i serem oraz garść pomidorków koktajlowych czekały na swój moment. Julek zapakował też Uno Junior. Za koc piknikowy miały posłużyć nasze bluzy. 

Z kładki skręciliśmy w prawo w Wybrzeże Kościuszkowskie. Za chwilę ze ścieżki był zjazd w bardziej dzikie przestrzenie, którymi poruszają się biegacze i rowerzyści. Po chwili byliśmy pod Mostem Świętokrzyskim. Znaleźliśmy pień, który posłużył nam za siedzisko. Wprawdzie nie zagraliśmy w uno, za to Julek zjadł bułkę i zajął się rzucaniem kamieni do Wisły. 










Z tego miejsca na stację Warszawa Stadion mieliśmy - nomen omen - rzut kamieniem. Gdy już byliśmy gotowi do powrotu, wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy na naszą skm-kę. Pociąg ruszał o 12:21. W domu byliśmy o 13:00. 

Z technicznych uwag. 
Toaleta przy stacji Warszawa Stadion jest publiczna, bezpłatna i czynna w godzinach 6:00-16:00. Można umyć ręce. 

Na stacji Sulejówek Miłosna nie ma wind na perony, ale jest podjazd dla wózków i rowerów. 

Po Warszawie nakręciliśmy 12 km. Ze stacji Sulejówek Miłosna do domu 4,5 km. W sumie zrobiliśmy ponad 20 km.

Julkowi jako uczniowi szkoły podstawowej w Warszawie wyrobiłam w ubiegłym roku kartę miejską. Bardzo wygodna sprawa. Opiekun osoby niepełnosprawnej ma zapewniony bezpłatny przejazd. 

Z uwag innych.
Nie przyłożyliśmy ręki do Julka nauki jazdy na rowerze (poza tym, że od dziecka Julek śmigał na biegowym rowerze, najpierw takim na trzy kółka, potem na dwa). Właściwą naukę jazdy zaczęło przedszkole Wyliczanka, którą kontynuowała i dokończyła szkoła, ale za swój sukces uważam pielęgnowanie Julka ochoty na jazdę, systematyczne krótsze, coraz dłuższe wyprawy rowerowe po okolicy, naukę Julka bezpiecznej jazdy. Po trzech sezonach rowerowych odważyłam się na Warszawę. Julek był gotowy. I ja byłam gotowa. Będzie ciąg dalszy.