sobota, 15 lutego 2025

Między wycieczkami

Nie samymi górami człowiek żyje i między wycieczkami, które były wymagające, zrobiliśmy z Julkiem przyjemne wypady do centrum miasta. 

Z naszego domu mieliśmy kilometr z hakiem. Pierwsze dwa dni było obznajamianie się z terenem. W kolejnych już dobrze znałam uliczki: te urokliwe i te najbardziej ruchliwe, gdzie skrót, a gdzie wygodny chodnik. Wędrówki do ścisłego centrum stały się przyjemnością. Na pewno dla mnie. Lubię ten czas, gdy pojawiam się w nowym, kompletnie nieznanym miejscu. Doświadczam go, odkrywam, eksploruję. Za chwilę mam w głowie siatkę ulic. Znam już topografię miejsca, które przestaje być obce. Zostaje przeze mnie oswojone.



Julek w stronę miasta szedł zawsze energicznie (raz celem były gofry, drugi raz - porcja lodów). Chcę, żeby wysiłek wędrówki po szlakach górskich nie kojarzył się Julkowi tylko z wysiłkiem, ale też z konkretną gratyfikacją. Osiągnięcie celu i wejście na szczyt daje mu satysfakcję. Dużą. Ale zapewnienie, że jutro nie będzie wycieczki w góry, motywuje Julka przy schodzeniu. Umawiamy się wtedy na gofry, lody, czy colę. Julek skupia się na wizualizacji nagrody, mniej na niedognościach wędrówki. Przyjemność niejedno ma oblicze.


A i dla mnie cappuccino z szarlorką czy samo latte miały smak niedzielny, odświętny. Nie codziennie bywam z  Julkiem w kawiarniach, bez pośpiechu, na luzie. Fajny wspólny czas.

Sam Świeradów-Zdrój to urokliwe miejsce. Dobra baza wypadowa na wycieczki górskie, szwędanie się po okolicach Dolnego Śląska. Blisko do Czech i Pragi. Jest co robić. 







Radek z Krzyśkiem chwalili sobie stok (Ski&Sun). Dobrze zadbany, bez tłumów ludzi, na ich rozjeżdżenie idealny. 


piątek, 7 lutego 2025

Sępia Góra

We czwartek zrobiło się pochmurno i mgliście. Nie było widać gór. Trawniki pokrywała cienka warstwa śniegu. Było na plusie. W planach miałam wycieczkę na Sępią Górę (828 m n.p.m.). Wyglądając za okno tak bardzo mi się nie chciało.

Uznałam jednak, że prawdziwy turysta idzie na szlak bez względu na warunki pogodowe. Poza tym nie wiało, nie padało. Spakowałam więc plecak, przygotowałam drugie śniadanie, zrobiłam dwa termosy pysznej herbaty z pomarańczą i sokiem malinowym. Ubrałam nas na cebulkę (jednej warstwy ubrań szybko się pozbyliśmy, było ciepło, cieplej niż zakładałam). Ruszyliśmy. 

Do początku szlaku mieliśmy dystans 1,5 km. Trzeba było się przemieścić na drugą stronę Świeradowa-Zdroju. Musieliśmy dojść w okolice Stacji Kultura przy ul. Dworcowej 1. Zajęło nam to pół godziny. 

Po przejściu Kwisy ul. Stawową droga zaczęła się wspinać. Do wejścia na górski szlak trzeba było pokonać zygzakiem: najpierw ulicę Lipową, potem Sosnową. Droga w górę zaczynała się w nieoczywistym miejscu. Musieliśmy przejść przez rów i po schodach z korzeni drzewa lekko wspiąć się. Przed nami pojawiła się ścieżka biegnąca w górę przez las. Drogowskaz wskazywał, że niebieskim szlakiem mamy 1,7 km do szczytu. Szlak prowadził idealnie w poprzek góry. Alternatywą był szlak zielony, okalający stok. Liczył 4,8 km. Wiódł wzdłuż Izerskiej Golgoty. Tędy prowadzi droga krzyżowa. Postanowiłam wejść niebieskim, a zejść zielonym. 


Początkowo szlak piął się łagodnie w górę. Minęliśmy kapliczkę, dotarliśmy do skrzyżowania z zielonym szlakiem. Tu Julek zarządził przerwę na herbatę.


Droga przez las wiła się wzdłuż strumyka. Cienka warstwa śniegu powodowała, że czasem stąpając na mokry kamień, ześlizgiwała się stopa. Powodowało to duży dyskomfort u Julka. Niewiele myśląc wyjęłam z plecaka raczki i założyłam Julkowi. Wyposażony w sprzęt antypoślizgowy ruszył do przodu. Czując, że nogi nie ześlizgują mu się, szedł pewniej. Szedł zadowolony w górę. Rzadziej też robił przystanki na odpoczynek. Szlak był urokliwy we mgle, w ciszy, w pustce. Raz tylko minęła nas dwójka turystów. Dla mnie ta droga to był najlepszy reset głowy. 











Po godzinie byliśmy na szczycie. Szczycie totalnie spowitym mgłą.



Pod szczytem stoi wiata. Zrobiliśmy w niej dłuższy przystanek na posilenie się drugim śniadaniem. Herbaty ciągle były ciepłe. Zarządziłam odwrót, zanim zaczęliśmy stygnąć. Nie chciałam, żeby Julek poczuł, że robi mu się zimno. 

Zaczęliśmy schodzić niebieskim szlakiem w kierunku Rozdroża Izerskiego. Po kilku minutach weszliśmy na szlak żółty, który po jakimś czasie przeszedł w szlak zielony. Wędrowaliśmy nim aż do skrzyżowania z niebieskim. Tam, gdzie na początku zrobiliśmy krótką przerwę na herbatę. Droga w dół miała łagodne pochylenie. Szło się dobrze. Tyle że we mgle.




Dopiero na dole mgła zrzedła. Ale miny pozostały dziarskie.


Wprawdzie Julek po zejściu ze szlaku próbował się teleportować do domu stosując magiczną formułę profesora Ambrożego Kleksa, ale ... nie podziałała.


Doceniam. Bardzo doceniam, że niezrażony szedł dalej. A musieliśmy przeciąć w poprzek Świeradów, wędrując tym razem prawie cały czas pod górę.

Przeszliśmy 12 km. Las nas pięknie wyinhalował. Zachwycił przymgloną urodą. Weszliśmy na Sępią Górę. Widoków nie mieliśmy żadnych. Za to ogrom satysfakcji. Zeszliśmy. Wróciliśmy do domu na nogach. Piękna wycieczka. 

czwartek, 6 lutego 2025

Czerniawska Kopa

We wtorek nadal pięknie świeciło słońce. Spakowałam plecak. Drugie śniadanie, gorące herbaty w dwóch termosach, dobre nastawienie. Wyruszyliśmy w kierunku wieży widokowej na Młynicy. Z naszego mieszkania mieliśmy jakieś 20 minut spacerem. Minęliśmy z lewej Ski&Sun, wspięliśmy się kilkaset metrów w górę mijając rząd zaparkowanych aut i schodzących w dół narciarzy. Po kilkunastu minutach byliśmy pod wieżą. Nikogo po drodze nie minęliśmy. Wieża stała pusta.
- O nie! - zaprotestował Julek. 
- To jak latarnia, na którą wchodził Miś Paddington. Idziemy. - zarządziłam.


Widoki były zacne. Przestrzeń, którą uwielbiam. Pokazałam Julkowi stok, z którego Krzyś i tata zjeżdżają na nartach.

I cel naszej wycieczki. Wieżę widokową na Czerniawskiej Kopie.

Po zejściu z wieży ruszyliśmy główną drogą w kierunku Czerniawy. Po chwili skręciliśmy w lewo. Szliśmy malowniczymi alejkami, mijając ruiny jakiegoś domu, ławeczkę na krótki odpoczynek, spotykając kota, który jeszcze długo, do szlaku na Kopę nam towarzyszył.





Dość szybko znaleźliśmy się w Parku Uzdrojowym w Czerniawie, skąd ruszał czarny szlak na wieżę widokową Czerniawska Kopa.



Niebawem weszliśmy w las. Drogą pięła się i pięła w górę. Julek narzekał i szedł. Często przystawał. Wreszcie zlapał jako taki rytm. Im wyżej byliśmy, tym mniej było wiosny, a więcej zimy. Ładnie tak.




Wreszcie dotarliśmy do rozwidlenia. Pojawił się szlak niebieski. Skręcając w lewo, doszlibyśmy do czeskiego Smreka, skręcając w prawo do wieży na Czerniawskiej Kopie i dalej w dół do Czerniawy Zdrój. Zatrzymaliśmy się na dłużej. Julek posilił się kanapkami, ja wypiłam herbatkę. 


Po niedługiej przerwie poszliśmy dalej. Krótko lasem i wreszcie ujrzeliśmy wieżę.


Z wieży widoki były przyjemne. 


Dalej było już tylko w dół, co nie znaczy, że łatwiej. Ale mimo że nogi bolały, wędrowaliśmy do przodu, nieśpiesznie, z rzadkimi przystankami. Julka płaskostopie połączone z wiotkością mięśni i wykoślawianiem stóp nie sprzyja długim wycieczkom. Naprawdę bolą go stopy. Martwi mnie to, bo z każdym rokiem jest trudniej. Boleśniej. 

Dotarliśmy do Kliniki Młodości, w której grzecznościowo skorzystaliśmy z toalety (co za ulgaaaa) I poczekaliśmy na osobistego kierowcę. Radek szybko po nas przyjechał. Bo i daleko nie miał. Żółty fiat pojawił się na zakręcie, zanim na dobre rozsiedliśmy się na przydrożnej ławeczce. 

Tego dnia zrobiliśmy 10 km. Byliśmy na dwóch wieżach widokowych. Zaliczyliśmy dwie pory roku. Wiosnę i lato. Endorfiny były.