piątek, 18 kwietnia 2025

Wycieczka do Łodzi

We wtorek Julek pojechał ze swoją klasą na dwudniową wycieczkę do Łodzi. Wyjazd był już dwukrotnie przekładany, ale wychowawczyni Julka klasy pani Edyta Płocha nie poddaje się tak łatwo. 

Dla nielicznej grupy łatwiej o nocleg w dogodnym miejscu. Padło na apartament na Piotrkowskiej. To miejsce mojego dzieciństwa. To moja Babcia. Jaskółki. Bób i kluski na parze. Ogromny sentyment.

W planach pierwszego dnia było Muzeum Światła (obowiązkowe białe bluzki) i Ulica Żywiołów (tutaj bez skarpet antypoślizgowych nie wejdziesz). A ponieważ młodzież jechała pociągiem do Łodzi Fabrycznej i w większości miała przemieszczać się na nogach, z możliwością zameldowania się w mieszkaniu dopiero po południu, nie mogła mieć walizek na kółkach. Obowiązywał kompaktowy pakunek rzeczy niezbędnych. Plecak przetrwania. Dzięki temu, że Julek praktycznie co sobotę chodzi na nocowankę do babci Aldony, sam się spakował, nie zapominając dodać: - Mama, euthyrox. Ja tylko rano przygotowałam śniadanie, przekąskę i wodę. 

Podróż z Warszawy do Łodzi Fabrycznej to godzina i piętnaście minut. Między drugim kęsem kanapki a czwartym łykiem wody podróż minęła. Zaczęła się łódzka przygoda.





Z Muzeum Światła klasa ruszyła do baru bistro na ul. Kilińskiego. Pani Edyta dobrze wie, że po każdym wydatkowaniu energii, trzeba ją dobrze doładować. Najlepiej schabowym z surówką i ziemniakami. ;)

Przyszedł czas na Ulicę Żywiołów. Podobno Julek był w swoim żywiole. Testował urządzenia, jak coś mu się nie udawało, szedł do animatora i stwierdzał: - Nie działa. I w ten sposób zyskiwał pomoc. Wszyscy bawili się świetnie.








Wreszcie przyszedł czas na chwilę wytchnienia. Nogi mogły odpocząć, oczy nacieszyć się miejscem do spania. Ale nie był to koniec wtorkowych atrakcji. Młodzież zdecydowała, że najsmaczniejsza kolacja, to ta z McDonalda. Trzeba było też zrobić listę zakupów na śniadanie.

Lista to jedno. Zakupy drugie. Wszyscy poszli do sklepu. Pani Edyta bardzo pięknie dba o to, żeby oprócz przyjemności, były też obowiązki. 

Po śniadaniu w środę o rześkim poranku na dzieci czekało łódzkie ZOO. Pogoda sprzyjała.





A które zwierzę wywarło na Julku największe wrażenie? Kto Julka dobrze zna, ten szybko odgadnie, że ...


... rekin.

Po ZOO był obiad (pizza) i na deser lody. Te lody to na zachętę. Żeby dobrze szło się na dworzec. Nie za bardzo młodzież garnęła się do powrotu do domu. I to jest chyba najlepsza rekomendacja tej destynacji. I zarazem dowód na to, jak wspaniałą Wychowawczynią jest Pani Edyta (Edytka mówi... nie raz słyszę od Julka. To jedno krótkie zdanie wyraża autorytet, którym cieszy się wychowawczyni i zarazem sympatię do niej). Pani Edyta integruje klasę, zabiera klasę w różne miejsca, w różnych okolicznościach. Wspiera dzieci, uczy je, nigdy nie odpuszcza. Konsekwentnie osiąga cele. Doceniam bardzo Jej wysiłek. Wdzięczność noszę w sobie.

Powrót do domu przeciągnął się trochę. Dzieci nie dojechały do Warszawy Centralnej. Awaria systemu sterowania ruchem mocno namieszała. Rodzice czekali na dworcu Warszawa Centralna, dzieci w pociągu, żeby ruszył, na dworcu Warszawa Zachodnia. Nikt nie wiedział, kiedy zostanie usunięta awaria. Wspólną decyzją Wychowawczyni i nas rodziców postanowiliśmy przemieścić się ten nieduży dystans do Zachodniej, gdzie wychowawczyni postanowiła wysiąść z pociągu. Trzy kilometry, centrum Warszawy, godziny szczytu. Cóż - powrót do domu zajął nam więcej czasu niż zakładałam. Dużo więcej. Wszystko jednak szczęśliwie się zakończyło.

I jeszcze osobiste post scriptum. Gdy pani Edyta znalazła apartament na Piotrkowskiej 37, uśmiechnęłam się i napisałam do niej, że to bardzo blisko kamienicy, w której mieszkała moja Babcia ś.p., na Piotrkowskiej pod numerem 31. W środę dogania mnie zdjęcie. Julek z klasą stoją pod kamienicą na Piotrkowskiej 31. Podpis zdjęcia: "ze specjalną dedykacją dla pani Marty". 

Z takimi ludźmi jak pani Edyta lepiej na świecie. Życie się szerzej uśmiecha.

Zdjęcia autorstwa pani Edyty Płochy. 

poniedziałek, 24 marca 2025

Zadanie domowe

Niekiedy, rzadko, prawie wcale. Łapię takie momenty. Krzysiek. Julek. Obok. Razem. Bracia. Zasadniczo, na co dzień są osobno. Osobne życia, osobne zainteresowania, nawet kolegów nie mają wspólnych. 

Gdy więc przez chwilę, przez przypadek Krzysiek nadzoruje odrabianie lekcji przez Julka, chwytam ten widok. Chłonę go. Oglądam z dystansu. 

Dobrze wychodzi im tam współpraca. 

W głowie kotłują się myśli. Jedna dokucza najbardziej. A jakby to było, gdyby Julek nie miał zespołu Downa. Jaką mieliby relację?

Nie mogę takim myślom rozbujać się. Rozkwitnąć. Pączkować. Burzą równowagę. Burzą spokój. Nic konstruktywnego nie wnoszą. 

Patrzę. Widzę. Zadanie odrobione. Bez kłótni. Bez uszczypliwości. Chyba nawet się lubią. 

Tego się trzymam. 


czwartek, 20 marca 2025

BB i Pszczyna

W ubiegły czwartek pojechaliśmy z Julkiem do Bielska-Białej. W tym roku zaplanowałam osobistą podróż w odcinkach do mamy. Nie żeby rozdrapywać ubiegłoroczny armagedon. Bardziej żeby odczarować złe wspomnienia. Radośnie świętować podarowane, choć mocno okupione, zdrowie mamy. 

W piątek moja Mama obchodziła 75. urodziny. Przywiozłam tort bezowy, Julek miał bukiet żółtych tulipanów. Cieszyliśmy się sobą. A w sobotę zabrałam mamuś do zamku w Pszczynie. Nigdy nie była w środku. Nie chcę już odkładać różnych spraw na potem. Potem może mieć inny plan. 

Zamek zwiedzaliśmy z przewodnikiem i zakątkowymi rodzinami. Przyjechało Podkarpacie, Warszawa, Śląsk. Było gwarno, miło, ciepło. Słuchaliśmy historii zamku. Podziwialiśmy piękne wnętrza. Julek dzielnie uczestniczył w wycieczce. W połowie dopytywał, kiedy koniec. Nie natarczywie, cierpliwie. W takich momentach doceniam łagodność i uległość Julka charakteru. Udał się nam weekend. 

 






sobota, 15 lutego 2025

Między wycieczkami

Nie samymi górami człowiek żyje i między wycieczkami, które były wymagające, zrobiliśmy z Julkiem przyjemne wypady do centrum miasta. 

Z naszego domu mieliśmy kilometr z hakiem. Pierwsze dwa dni było obznajamianie się z terenem. W kolejnych już dobrze znałam uliczki: te urokliwe i te najbardziej ruchliwe, gdzie skrót, a gdzie wygodny chodnik. Wędrówki do ścisłego centrum stały się przyjemnością. Na pewno dla mnie. Lubię ten czas, gdy pojawiam się w nowym, kompletnie nieznanym miejscu. Doświadczam go, odkrywam, eksploruję. Za chwilę mam w głowie siatkę ulic. Znam już topografię miejsca, które przestaje być obce. Zostaje przeze mnie oswojone.



Julek w stronę miasta szedł zawsze energicznie (raz celem były gofry, drugi raz - porcja lodów). Chcę, żeby wysiłek wędrówki po szlakach górskich nie kojarzył się Julkowi tylko z wysiłkiem, ale też z konkretną gratyfikacją. Osiągnięcie celu i wejście na szczyt daje mu satysfakcję. Dużą. Ale zapewnienie, że jutro nie będzie wycieczki w góry, motywuje Julka przy schodzeniu. Umawiamy się wtedy na gofry, lody, czy colę. Julek skupia się na wizualizacji nagrody, mniej na niedognościach wędrówki. Przyjemność niejedno ma oblicze.


A i dla mnie cappuccino z szarlorką czy samo latte miały smak niedzielny, odświętny. Nie codziennie bywam z  Julkiem w kawiarniach, bez pośpiechu, na luzie. Fajny wspólny czas.

Sam Świeradów-Zdrój to urokliwe miejsce. Dobra baza wypadowa na wycieczki górskie, szwędanie się po okolicach Dolnego Śląska. Blisko do Czech i Pragi. Jest co robić. 







Radek z Krzyśkiem chwalili sobie stok (Ski&Sun). Dobrze zadbany, bez tłumów ludzi, na ich rozjeżdżenie idealny. 


piątek, 7 lutego 2025

Sępia Góra

We czwartek zrobiło się pochmurno i mgliście. Nie było widać gór. Trawniki pokrywała cienka warstwa śniegu. Było na plusie. W planach miałam wycieczkę na Sępią Górę (828 m n.p.m.). Wyglądając za okno tak bardzo mi się nie chciało.

Uznałam jednak, że prawdziwy turysta idzie na szlak bez względu na warunki pogodowe. Poza tym nie wiało, nie padało. Spakowałam więc plecak, przygotowałam drugie śniadanie, zrobiłam dwa termosy pysznej herbaty z pomarańczą i sokiem malinowym. Ubrałam nas na cebulkę (jednej warstwy ubrań szybko się pozbyliśmy, było ciepło, cieplej niż zakładałam). Ruszyliśmy. 

Do początku szlaku mieliśmy dystans 1,5 km. Trzeba było się przemieścić na drugą stronę Świeradowa-Zdroju. Musieliśmy dojść w okolice Stacji Kultura przy ul. Dworcowej 1. Zajęło nam to pół godziny. 

Po przejściu Kwisy ul. Stawową droga zaczęła się wspinać. Do wejścia na górski szlak trzeba było pokonać zygzakiem: najpierw ulicę Lipową, potem Sosnową. Droga w górę zaczynała się w nieoczywistym miejscu. Musieliśmy przejść przez rów i po schodach z korzeni drzewa lekko wspiąć się. Przed nami pojawiła się ścieżka biegnąca w górę przez las. Drogowskaz wskazywał, że niebieskim szlakiem mamy 1,7 km do szczytu. Szlak prowadził idealnie w poprzek góry. Alternatywą był szlak zielony, okalający stok. Liczył 4,8 km. Wiódł wzdłuż Izerskiej Golgoty. Tędy prowadzi droga krzyżowa. Postanowiłam wejść niebieskim, a zejść zielonym. 


Początkowo szlak piął się łagodnie w górę. Minęliśmy kapliczkę, dotarliśmy do skrzyżowania z zielonym szlakiem. Tu Julek zarządził przerwę na herbatę.


Droga przez las wiła się wzdłuż strumyka. Cienka warstwa śniegu powodowała, że czasem stąpając na mokry kamień, ześlizgiwała się stopa. Powodowało to duży dyskomfort u Julka. Niewiele myśląc wyjęłam z plecaka raczki i założyłam Julkowi. Wyposażony w sprzęt antypoślizgowy ruszył do przodu. Czując, że nogi nie ześlizgują mu się, szedł pewniej. Szedł zadowolony w górę. Rzadziej też robił przystanki na odpoczynek. Szlak był urokliwy we mgle, w ciszy, w pustce. Raz tylko minęła nas dwójka turystów. Dla mnie ta droga to był najlepszy reset głowy. 











Po godzinie byliśmy na szczycie. Szczycie totalnie spowitym mgłą.



Pod szczytem stoi wiata. Zrobiliśmy w niej dłuższy przystanek na posilenie się drugim śniadaniem. Herbaty ciągle były ciepłe. Zarządziłam odwrót, zanim zaczęliśmy stygnąć. Nie chciałam, żeby Julek poczuł, że robi mu się zimno. 

Zaczęliśmy schodzić niebieskim szlakiem w kierunku Rozdroża Izerskiego. Po kilku minutach weszliśmy na szlak żółty, który po jakimś czasie przeszedł w szlak zielony. Wędrowaliśmy nim aż do skrzyżowania z niebieskim. Tam, gdzie na początku zrobiliśmy krótką przerwę na herbatę. Droga w dół miała łagodne pochylenie. Szło się dobrze. Tyle że we mgle.




Dopiero na dole mgła zrzedła. Ale miny pozostały dziarskie.


Wprawdzie Julek po zejściu ze szlaku próbował się teleportować do domu stosując magiczną formułę profesora Ambrożego Kleksa, ale ... nie podziałała.


Doceniam. Bardzo doceniam, że niezrażony szedł dalej. A musieliśmy przeciąć w poprzek Świeradów, wędrując tym razem prawie cały czas pod górę.

Przeszliśmy 12 km. Las nas pięknie wyinhalował. Zachwycił przymgloną urodą. Weszliśmy na Sępią Górę. Widoków nie mieliśmy żadnych. Za to ogrom satysfakcji. Zeszliśmy. Wróciliśmy do domu na nogach. Piękna wycieczka.