środa, 18 czerwca 2025

Wyjazd integracyjny

Rok temu z inicjatywy wychowawczyni Julka klasy udało nam się zorganizować rodzinny wyjazd klasowy do Gdańska. Nie brałam w nim udziału, bo zbiegły się w czasie dwa terminy - wyjazdu klasowego i zabiegu mamy. Wspólny wyjazd do Trójmiasta wypalił. Integracja przebiegła pomyślnie, więc i w tym roku nabraliśmy wszyscy ochotę na wyjazdowe spotkanie. 

Tym razem wyjazd był stacjonarny. Padło na ośrodek, oddalony 160 km od Warszawy. Nie polecę miejsca, bo zalicza okres schyłkowy. Chętnie gości imprezy integracyjne i wieczory kawalerskie. Czystością nie grzeszy, za to nadrabia domowymi obiadami i trzema średniej wielkości zewnętrznymi basenami. Te akurat zadbane, czyszczone, chlorowane. 

Nasze dzieci - w zdecydowanej większości - kochają wodę. I choć pierwszy weekend czerwca cieszył się kapryśną pogodą, to na szczęście temperatura powietrza była idealna do zażywania kąpieli. Dzieciaki szalały w wodzie pół piątku i pół soboty, a my leniwie, na leżaczkach, doglądając rozweseloną trzódkę, taplającą się w wodzie po pachy, mogliśmy prowadzić nieśpiesznie rozmowy. Było leniwie, wesoło, wspólnie. Miły, relaksujący czas. 

Fajnie patrzy się na naszą młodzież, która jest zintegrowana i mimo naturalnych, wynikających z różnic charakteru tarć między niektórymi dziećmi, lubiąca się nawzajem. Przy tej okazji mogłam obserwować Julka na tle klasy. Niezły z niego nicpoń, poddaje się namowom na psoty, sam je inicjuje. Bardziej uległy niż lider, ale lubiany. Dobrze się czuje wśród kolegów i koleżanek. 

W piątek mieliśmy ognisko. W sobotę zjazdy na pontonach. Czas sobie nieśpiesznie płynął. Doceniam Julka coraz większą dojrzałość. Gdy w piątek zmęczony zdecydował, że chce spać, odprowadziłam go do pokoju. Przypilotowałam wieczorną toaletę. Nastawiłam się na pozostanie w pokoju, gdy syn mój ułożony już do snu, powiedział, żebym poszła do taty. - Nie gaś. - poprosił tylko. Zostawiłam więc w zdumieniu wielkim i Julka i światło zapalone i wróciłam do Radka i reszty ludzisk. Fajnie tak. Wygodnie.












poniedziałek, 16 czerwca 2025

Trochę prywaty

Julek, gdy zaliczy jakiś mniej lub bardziej kontrolowany upadek, potknięcie, wywrócenie się na rowerze szybko wola: - Żyję, żyję! Dopiero wtedy ogląda ewentualne skutki upadku. Zwykle jest to małe draśnięcie, siniak, otarcie. 

Rower to bardzo dobra okazja do fizycznej aktywności. Staram się systematycznie, o ile plan dnia czy weekendów na to zezwala, angażować Julka w nasze rowerowe mini-wypady.

I choć Julek świetnie sobie radzi na rowerze, przestrzega zasad bezpiecznej jazdy, jest przewidywalny, pedałowanie z nim wymaga skupienia uwagi zgodnie z zasadą ograniczonego zaufania. Czujność. Reakcja.

Wreszcie jednak wyrwałam się na przejażdżkę sama. Prosta ścieżka rowerowa, wzdłuż niej rów porośnięty wysoką trawą. Za rowem jezdnia. I ja. Kobieta 50+, której wydaje się, że ma cały czas 30+, choć czuje w siłach jakby mniej. Umówmy się - dużo mniej. Gnam. Urwana z łańcucha odpowiedzialności, rozradowana samotną przejażdżką. Szczęśliwa, że nadaję sobie tempo. Gnam z wiatrem, pod wiatr, cholera wie, nieważne, jak wieje i czy wieje. Sięgam po wodę. Bo się nieco zgrzałam. Walczę z korkiem. I cały czas jadę. Pędzę. Nie zwalniam. Spuszczam z oczu drogę. Ten cholerny korek. Bach! Ląduję w rowie. Dobrze, że trawa. Że nie ma kamieni. - Żyję, żyję! - powtarzam bezwiednia jak Julek. I dopiero teraz czuję moc tych słów. Wywlekam siebie na powierzchnię. Lekkie otarcia, ręka, palec, noga całe. Przemywam twarz wodą (tą, po którą sięgałam). 

Wywlekam rower. Oglądam. Wydaje się sprawny. Siadam. Nie jedzie. Łańcuch. W Julka rowerze zakładam bez trudu. W swoim nie potrafię. Po dziesięciu minutach prób, umazana po łokcie smarem, poddaję się. Dzwonię po Radka. Pomoc techniczna w osobach męża i młodszego syna pojawia się po kwadransie. Radkowi nawet minutę nie zajmuje założenie łańcucha. Wyposażony w chemię, która czyści smar, troskliwie myje moje ręce.

Wsiadam. Mogę jechać. Kończę szczęśliwie swoją wycieczkę. 

Taka alegoria przygody życia. Upadam, wstaję, otrzepuję się, idę dalej. Przetrwać najtrudniejsze najprościej mi tylko ze wsparciem najbliższych.