poniedziałek, 1 czerwca 2015

Weekend nadmorski

Zanim się poweselowaliśmy hucznie i z przytupem, z tańcami i buntami, do 22.30 (ale szał!), powłóczyliśmy się po Sopocie. W podmuchach wiatru, przebłyskach słońca, przelotnych majowych deszczach.
Jaśnie Jul miewał chwile trudne, rzekłabym że burzliwe. Nie uznawał kompromisu, sprzeciwiał bo chciał. Znów majstrował z trampkami, gdy wodę zobaczył, przy gromkim (zachęcającym?) śmiechu Krzysia (tym razem jednak Julek nie zdążył dobrze zdjąć buta - interwencja rodzicielska była szybsza, wszak podróże kształcą i spotkanie z krakowską fontanną nie poszło w niepamięć). Były dla osłody gofry z bitą śmietaną, przejażdżka na wyłudzaczu dwuzłotówek, bunt długi jak molo. Znieśliśmy wszystko z wkurzeniem na plecach i godnościom osobistom. Czas wspólny, nasz rzadki niecodziennik zaliczyliśmy jednak pogodnie.
I choć wesele z Julkiem to czujność wyżyłowana i męcząca przy jednoczesnym zminimalizowaniu wspólnej małżeńskiej fiesty (system zmianowy w opiece nad Julkiem), nie potrafimy zostawić go w domu, dobrze zaopiekowanego. Zabrać tylko Krzysia, którego opieka sprowadza się już tylko do przelotnego rzutu okiem. Chłopakowi możemy zaufać.
Bo jak tak jechać pół Polski, zajadać się goframi, szykować na ślub i wesele, wdychać morze Bałtyckie, słuchać drących się mew, widzieć z rodziną, tańczyć bez Julka? Taki to mus. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. I nie ma że zespół coś zepsuł.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz