wtorek, 30 kwietnia 2019

Kontuzja

Mój starszy syn od małego nie miał problemów z koordynacją ruchową, prędko opanował wszelkie drabinki na placu zabaw, po których poruszał się zwinnie jak małpka. Jeśli spadał, to jak kot. Na cztery łapy.
Śmiga na deskorolce, hulajnodze i rowerze. Zimą na nartach i snowboardzie. Cztery razy w tygodniu ma treningi piłki nożnej. W weekend obowiązkowo mecz ligowy. Dotąd niekontuzjowany.
Kiedy więc we czwartek wróciłam do domu i zobaczyłam zabandażowany lewy nadgarstek (uff! że nie prawy, akurat szkoła częściowo ruszała, a wraz z nią nieprzerobiony materiał i sprawdziany wiszące jeszcze sprzed świąt), z lekka się zdziwiłam. Potknął się o psa. Naszą Kilkę, która uwielbia włazić ludziom pod nogi. Tak już ma. Od końca września, gdy z nami zamieszkała. Syn nie chcąc stratować psa, wywinął kozła, walnął ręką o krawężnik (działo się to na podwórku u babci). Zawył z bólu. W domu właściwie owinął bandaż. Ręka nie spuchła.
Piątek rano bolała. Piątek po szkole bolała. Wracając do domu obdzwaniałam kogo mogłam po radę, choć i tak już wiedziałam, że nikt nie odpowie – poza zdjęciem rentgenowskim – na pytanie kołaczące mi się w głowie: kość pęknięta czy cała? SOR dziecięcy na Niekłańskiej zamajaczył na horyzoncie. Ale całe piątkowe popołudnie obsługiwałam młodszego (odebrać gościa z przedszkola, wsadzić w auto i zawieźć kilkanaście kilometrów na podwójną imprezę urodzinową). Wiedziałam, że wrócimy do domu około dwudziestej. SOR poczeka. Radka w wożenie na pogotowie nie chciałam mieszać. Swoje odstał obsługując dzień wcześniej nawrót bolącego pęcherza moczowego. Wszak nieszczęścia chodzą parami. To nieszczęście pojawiło się przed nadgarstkiem, więc dwóch pieczeni nie udało się przy jednym lekarzu. Zresztą ten i tak bez rentgena niewiele by zdziałał. Dał za to skierowanie na posiew (dziecko musiało wstrzymać się z antybiotykiem do rana, żeby nieskażony lekiem mocz oddać do analizy, ratowałam więc no-spą). Z badania nici, mimo że Radek w jednym kawałku dowiózł materiał do punktu pobrań. W piątki nie biorą na posiew (o czym baby w poczekalni wiedziały, mniej zorientowany był lekarz). Nie ma komu pilnować wykwitu bakterii. Złość męża, który bezproduktywnie (z winy lekarza, a jakże!) obsłużył wydalenie moczu, przypilotował napełnienie właściwych pojemników (było jeszcze badanie ogólne moczu – mniej przydatne, bo nie pokaże, co odpowiada za zapalenie pęcherza), zawiózł, odstał w kolejce, żeby ostatecznie oddać tylko jeden pojemnik (ten na posiew poszedł do kosza) i to ten, który nie wskaże przyczyny zapalenia, miała swoje uzasadnienie. Wolałam mu już odpuścić SOR. Sama załatwię.
Julek odstawiony na imprezę, ja obdzwaniam trenerów, że Krzysiek kontuzjowany i nie będzie brał udziału w treningach ani meczu, że być może kość w nadgarstku złamana itd. Potem łażę po centrum handlowym ledwo zerkając na kiecki, bo kombinuję, kiedy najlepiej na ten SOR pojechać – zaraz, jak wrócę z Julkiem, czy może raczej nad ranem, bo wstawanie o piątej mam już opanowane, a jest szansa, że ludzi będzie mniej. Chodzę, myślę, analizuję. Telefon dzwoni. Radek. Żebym się tą ręką Krzyśka tak nie martwiła, bo chyba nie jest źle z nadgarstkiem – z kumplami na deskorolkę poszedł. Ożesz!!! Ty nicponiu jeden! Jakmożesznadeskorolkę,gdyjestPODEJRZENIEzłamania!!!! Na jednym oddechu wrzuciłam gniew do słuchawki, gdy syn mój lekkomyślny po piątym sygnale odebrał. Dodomu! Jaodwołuję treningiimecze,aty na deskorolkę???!?!?!!! Wcale nie zeszło ciśnienie. Koniec rozmowy. Wreszcie koniec imprezy Julka. Wracamy do domu. Krzysiek z szerokim uśmiechem stwierdza, że może już trochę ruszać ręką i że nie trzeba prześwietlać, bo sądzi, że to stłuczenie. SOR się nie zmaterializował. Ręka ma się dobrze. Z każdym dniem coraz lepiej. Opatulona opaską uciskową nie wywołuje grymasu bólu na twarzy. Zwyczajnie nie boli.
Teraz Julek chodzi: - Mama, boli. Bandaż. Julek złamał.
Obserwacje przekuwa na grę. Aktor jeden. W sumie to dwóch. ;)
Taka historia. Z happy endem.

1 komentarz: