czwartek, 11 kwietnia 2019

W pracy

Wczoraj było inne od dzisiaj. I nie dlatego, że dzisiaj jest czwartek, a wczoraj środa.
Wczoraj Julek miał zajęcia adaptacyjne w szkole. Poznał wychowawczynię i kolegów oraz koleżankę. Zanim jednak przejdę do punktu kulminacyjnego wczoraj opowiem o tym, co było przedtem.
Zajęcia zaplanowano na godzinę 14:00. Ja w nieustannym niedoczasie urlopowym (gdzie te czasy panieńskie, gdy niewykorzystane dni urlopu przechodziły na kolejny rok, a człowiek nie wiedział, na co je spożytkować) liczę i traktuję każdy wolny dzień w pracy, jak mój Krzysiek złotówki z kieszonkowego – oszczędnie bardzo. Już kiedyś pisałam, jak prędko ubywa dni na julkowe konsultacje/spotkania/badania (nie wszystko udaje się umówić na popołudnie).
Godzina 14:00 to dobra godzina. Można przyjść do pracy, wyjść trochę wcześniej, potem odpracować. Trochę wcześniej robi się więcej niż wcześniej, gdy muszę pojechać po Julka do przedszkola i wrócić z nim na Żoliborz. Z mojej pracy jest zdecydowanie bliżej. Trzy kilometry.
Na pomysł wpadłam w poniedziałek. Wykorzystałam inicjatywę pracodawcy, który w związku ze strajkiem w szkołach i przedszkolach pozwolił zabierać dzieci do pracy, jeśli rodzice nie mają co zrobić z pociechami. Bałam się prawie siedmiu godzin Julka w mojej pracy. Bałam się, że nie damy rady. Niepotrzebnie się bałam.
Od momentu przebudzenia (Julek otworzył oczy za pięć szósta w chwili, gdy wkroczyłam do pokoju z połówką euthyroksu w jednej ręce, z wodą do popicia w drugiej i zamiarem obudzenia syna) wyrażał gotowość. Gotowość na dzień inny od dotychczasowej codzienności. Julek przygotowany przeze mnie, jeszcze w piżamie werbalizował plan dnia: Z mamą do pracy, potem szkoła i do domu – tak snuł swoją opowieść. Przy okazji przetestowałam poranek i godzinę wyjazdu. Szybkie śniadanie, pomoc przy ubieraniu, żeby sprawniej. Szósta dwadzieścia ruszaliśmy spod domu, o siódmej byliśmy na wysokości Julka szkoły. Tak zapewne będą wyglądały nasze poranki od września.
Godzina 7:10 przekroczyliśmy bramki mojej firmy. Identyfikator otwierający drzwi z donośnym piknięciem przypadł Julkowi do gustu. W roli odźwiernego sprawdzał się wybornie. Winda. Winda z przyciskami – raj dla Julka. Samo biuro cieszyło krzesłem obrotowym i komputerem. Tu Julek zaliczył wielkie rozczarowanie, bo nie mógł słuchać piosenek na youtubie. Mamy embargo na tą stronę. Za to z pozycji fejsa odkryłam przed nim dobry kawałek rodzinnej, domowej produkcji „Piosenki Felka” rodziny Sternickich (gorąco polecam!), której słuchał wielokrotnie ze słuchawkami na uszach i szeptanym za każdym końcem wyrazem „jeszcze” (guzik „obejrzyj ponownie” syn mój tez opanował do perfekcji). Było zdziwienie, że w szafkach nie ma zabawek. Było wielkie rozpakowanie plecaka, który bez udziału Julka spakowałam dzień wcześniej. Gry, zabawy, jedno puzzle, dwie książki, kredki. Świat, który na chwilę pochłonął Julka. Zrobiliśmy kartkę urodzinową dla Ewy – koleżanki Julka z przedszkola. Poszliśmy na pocztę ją wysłać. Były lody z ciocią Agnieszką i moim udziałem (bez mamy Julek nie chciał się ruszyć z pokoju). Trochę gier na tablecie. Dwie butelki soku. Śmiechawa z ciocią. Godziny mijały szybko. Julek wymagał uwagi, ale nie nieustannego skupienia i czujności. Dwa razy pozostawiłam go samego w pokoju, gdy musiałam się udać w ustronne miejsce. Nie zniknął, nie wyszedł na samodzielną przechadzkę, choć „sam” dominuje ostatnio w Julka słowniku. Słowem – bardzo właściwie spisał się w biurze.
O 13:40 zapakowaliśmy się do auta i ruszyliśmy na spotkanie ze szkołą.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz