piątek, 30 sierpnia 2024

Basen Cygański Las

Wakacje w Bielsku to obowiązkowa wizyta na basenie w Cygańskim Lesie. Za tym pobytem byliśmy dwa razy. We wtorkowe popołudnie, gdy słońce zaczęło się dopiero przebijać przez chmury i w słoneczny piątek jako balsam na obolałe nogi po całodniowej wędrówce szlakami Beskidu Śląskiego. 

Wtorkowa wyprawa na basen nas zaskoczyła. Cygański Las świecił pustkami. Ale pustkami pustkami. Nie było nikogo. Po nas dotarły jeszcze dwie rodziny. Każda z parą chłopców młodszych od Julka. Takiego luksusu nie mieliśmy nigdy. 



Tego dnia różnica temperatur między wodą a powietrzem nie była duża. Z wody nie chciało się wychodzić. Było przyjemnie. Julek półtorej godziny spędził w wodzie z krótkimi przerwami na toaletę i bułkę z serem. Pływał, skakał na bombę, zjeżdżał na zjeżdżalni, którą uruchomiono dla pięciu osób. Był w wodnym raju.

Przy okazji znów mogłam dostrzec postępy w umiejętnościach pływackich syna. Podpływał do mnie kraulem.


Zaliczył skok na głęboką wodę (głębokość 1,8 m).


Fajne było to popołudnie razem. Nawet i mnie się udało popływać na dużym (kompletnie pustym) basenie. Julek w tym czasie szamał bułkę na brzegu. Potem spotkaliśmy się na wysepce. Nie narzekał, że woda zimna. Nie było też rekina. Żadnego.


Drugie, piątkowe spotkanie z basenem było zupełnie inne. Była z nami babcia Krysia. Było słońce. Było dużo ludzi. Woda, schłodzona zimnymi nocami, nie dawała Julkowi takiej frajdy jak trzy dni wcześniej. Mało się w niej taplał. Nawet zjeżdżalni nie zaliczył. Onieśmielają go rówieśnicy, dzieciaki młodsze i ciut starsze. Nie czuje się komfortowo z natarczywymi spojrzeniami w swoją stronę. Julek w takich miejscach budzi zainteresowanie. Skośne oczy, kaczy chód, niewyraźna gadka. Ludzie, dzieci patrzą. Ja to widzę. Julek to widzi. Czuje całym sobą.

Za to w piątek był hamburger. I cola. Wisienka na torcie basenowego wypadu. Tego dnia bar w Cygańskim Lesie był otearty.

Bilet dla osoby z orzeczeniem o niepełnosprawności jest ulgowy w cenie 17 zł. Opiekun osoby niepełnosprawnej wchodzi bezpłatnie. 

wtorek, 27 sierpnia 2024

Przegląd zębów

Zdrowotnie ruszyliśmy wczoraj z Julkiem na rowerach do placówki medycznej, w której na 13:00 miał wizytę kontrolną u stomatologa. Ostatnie leczenie, jeszcze mleczaków, miał trzy lata temu w sedacji wziewnej. Potem zaliczył jeden przegląd, a jeszcze potem poleciały miesiące i wyszło, że półtora roku dentysta nie zaglądał mu w buzię. 

Oczywiście lukam co jakiś czas w zęby Julka, wspierając dokładność ich mycia przez syna, ale co szkiełko, światło i precyzja badania specjalisty, to nie ogląd matki. Bałam się, że mogłam coś przeoczyć, szczególnie na styku gęsto usianych siekaczy i trzonowców. 

Czyściutko. Żadnych ubytków, ani śladów próchnicy. Odetchnęłam z ulgą. 

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na obiecaną porcję lodów. Jeszcze dalej mijaliśmy pusty plac zabaw. Julek zaordynował postój. Zaliczył karuzelę i linową drabinkę. Wróciliśmy do domu. Wizytą u stomatologa rozpoczęliśmy ciąg corocznych kontroli lekarskich. Z optymizmem patrzymy w przyszłość.

niedziela, 25 sierpnia 2024

Na szlaku

Bywamy w Bielsku-Białej systematycznie, ale na szlaki górskie nie wchodzimy. Raz zaliczyliśmy wjazd i zjazd na Szyndzielnię, gdy chłopcy byli mali. Dawno, dawno temu. Właściwe dlaczego tego nie zmienić? Prawdę powiedziawsszy to Julek mnie zainspirował i zmobilizował. Dopytywał o góry. Założyłam, że tęsknił. W tym roku przerwaliśmy naszą kilkuletnią tradycję wyjazdów wakacyjnych w góry. Julek nauczył się chodzić po wzniesieniach, czy polubił to łażenie, nie wiem do końca, ale zrobił się starszy, dojrzalszy, nie bałam się pójść z nim sama na szlak. 

Jadąc do Bielska miałam już zaplanowaną wędrówkę. Wzięłam plecak, ubrania, buty. Pilotowałam pogodę. Najlepszy wydawał się czwartek. Pochmurno, rześko, ale bez deszczu. O ósmej piętnaście wyszliśmy z domu. Celem naszym była stacja kolei linowej Szyndzielnia. O 9:30 wsiadaliśmy do wagonika, który zabrał nas w górę. Tu szlakiem żółtym ruszyliśmy w kierunku Klimczoka, po drodze zatrzymując się na toaletę w schronisku Szyndzielnia. Ponieważ byliśmy już na pułapie tysiąca metrów, szło się przyjemnie. Po czterdziestu minutach zameldowaliśmy się w schronisku Klimczok. Tu mieliśmy zaplanowany piknik. Julek zjadł drugie śniadanie, wypisał kartkę z pozdrowieniami dla swojej wychowawczyni, dziabnęła go lekko osa, co zniósł bez paniki, ja wypiłam kawę, zorganizowałam od obsługi schroniska kawałek cebuli, którym potraktowałam ugryzienie. 






Ruszyliśmy dalej. Kontynuowaliśmy wycieczkę żółtym szlakiem w kierunku Błatniej przez  Klimczok - Trzy Kopce - Stołów - Błatnią do Schroniska pod Błatnią. Drogowskaz pokazywał 1,5 h wędrówki, nam ten dystans zajął grubo ponad dwie godziny. Poza widocznym przewyższeniem w drodze na szczyt Klimczoka, który dla Julka nie był dużą trudnością, bo widział szczyt, reszta drogi wiła się łagodnie. Raz trochę z góry, raz pod górę. Największym wyzwaniem dla Julka okazały się kamienie. Takie średniej wielkości, które uciekają spod nóg, narażając stopy na wygięcia. Na tej trasie było wiele kamienistych odcinków. Droga zaczęła się dłużyć i męczyć Julka. Ale szedł. Czasem przystawał. Za często przystawał. Zaczęłam się martwić, ale niepotrzebnie. Minęliśmy bardzo nieoczywiste szczyty Trzech Kopców i Stołów. Przy jednym zrobiliśmy dłuższą przerwę na przekąskę i ogląd stóp. Julek narzekał na duży palec. Stopy były bez obtarć. Niepotrzebnie dzień wcześniej obcięłam synowi paznokcie albo raczej niepotrzebnie za krótko. To - szczególnie przy schodzeniu - i naturalnym ocieraniu palców o czubek buta powodowało u niego dyskomfort i chyba nawet ból. Plus kamienie. Plus brak widoku dachu schroniska. Zaczął się kryzys. Na szczęście słodka przekąska i obietnica coca-coli w schronisku na Błatniej w pakiecie z masażem stóp postawiła Julka do pionu i znów szedł cierpliwie, krok za krokiem. 

















W schronisku obiecana cola i masaż stóp. Do Wapienicy - niebieskim szlakiem - zostało nam dwie godziny, które pokonaliśmy w dwie i pół. Na kamieniach zwalnialiśmy, na nie-kamieniach wchodziliśmy na śrubę. Julek wiedział, że schodzimy na autobus. Ta część wędrówki zawsze najlepiej mu wychodzi. Zmierza do końca. Celu. 

Idąc gadaliśmy, milczeliśmy, śmialiśmy się, narzekaliśmy. Julek: - Nogi trzęsie. Ja: - Julek, moje też. Julek w śmiech. No pewnie. Fajnie, gdy towarzysz niedoli podobnie cierpi. 

Julek wymyśla historyjkę, jak z Dominikiem Ch. z klasy idą bez mamy i taty. I jest błoto. I wpadają. I są cali w błocie. I straszni. Śmiech. Ja pytam, co dalej. Julek: - Nie znam. To podrzucam garść pomysłów. Julek przebiera jak w ulęgałkach. Kolejne metry, kilometry, minuty płyną nie wiadomo kiedy. Idziemy. Jest fajnie. Na Palenicy krótki przystanek. Jeszcze nie wiemy, że najtrudniejszy, kilkusetmetrowy odcinek przed nami. Za wiele lat temu chodziłam po tych szlakach. Niewiele pamiętam. Zaczyna się zejście w dół, mocno w dół po naszych znielubionych kamieniach. Teraz naprawdę nogi się trzęsą. Trzymam Julka za rękę. Krok za krokiem. Nieśpiesznie. Z częstymi krótkimi przystankami. Dajemy radę. Julek daje radę. Ostatnia ponad kilometrowa prosta do przystanku linii nr 16 w Wapienicy Zapora to już bajka z happy endem. 






W domu, u babci Krysi jesteśmy o 17:15. Zmęczeni, zakurzeni, szczęśliwi. 

To chyba najdłuższy dystans, który do tej pory przeszedł Julek. Krokomierz pokazuje ponad 31 tys. i dystans 20 km. W rzeczywistości jest ich mniej. Nieważne ile. Ważne, że Julek chciał iść w góry. Wędrując potrafił pokonać trudności. Nie zrażał się i szedł dalej, chwilami czerpiąc z tej wycieczki dużą frajdę. Jestem z niego bardzo dumna. Zdziwiona odkrywam, że na pokładzie mam o jednego turystę górskiego więcej. 

sobota, 17 sierpnia 2024

Wakacje w pigułce

Nasz tegoroczny rodzinny wyjazd wakacyjny sprowadził się do dwuipółgodzinnego, wspólnego pobytu na plaży w Sobieszewie. Słońce dawało do pieca. Wiatr lekko powiewał. Fale zachęcały do kąpieli. Było tuż po siedemnastej. 

Zdążyliśmy tylko zameldować się w hotelu, zanieść do pokoju dwie walizki i pakiet weselnych ubrań. Torbę z plażowymi przydasiami miałam zapakowaną osobno. Niecierpliwie ruszyliśmy w kierunku wyspy. Głód lekko doskwierał. Chłopakom zachciało się pizzy. Krzysiek namierzył pizzerię na końcu Nadwiślańskiej Pizza Plus na Wyspie. Zjedliśmy nasz obiad pod jabłonką. Fajna i smaczna miejscówka. 


Najedzeni wróciliśmy do centrum Sobieszewa. Znamy to miejsce. Osiem lat temu spędziliśmy tu dziesięć dni urlopu. Julek kilometr do plaży wędrował nieskwapliwie. Bardzo trudna była to marszruta. Osiem lat później w tym samym miejscu, niespełna czternastoletni Julian szedł zwyczajnie, bez zatrzymań, dramy i protestu. Niech żywi nie tracą nadziei! 

Plaża w Sobieszewie jest szeroka. Wygodna do znalezienia bezludnego grajdołka. Od razu wlazłam do wody. Lekko chłodnej, ale gdy tylko oswoiłam ciało, dałam się ponieść falom i wyjść już nie chciałam. Radochą zaraziłam Krzyśka. Julek zatrzymał się w połowie. Wiadomo przecież, że rekiny. Radek pozostał bezpiecznie na brzegu. Wiadomo - korzonki. Każdy ma swoje potwory.



Gdy wyschnęliśmy, zaczęła się zabawa w piasku. Trwała czterdzieści minut, może godzinę. Po niej przyszło nasycenie plażą. To znaczy Julek, Radek i ja dotrwalibyśmy do zachodu słońca. Krzysiek wyraził sprzeciw. (Mówiłam, że Sopot na własnych warunkach był miodem na nasze małżeńskie chciejstwa). Doszliśmy do pewnego porozumienia, ale do zachodu nie dotrwaliśmy. Trudno. Będą inne. Kiedyś. 


Czwartek (przedpołudniową jego część) spędziliśmy na krótkim spacerze po okolicy. Wesele było w hotelu tuż obok elektrowni wodnej w Straszynie. Miejsce z historią. 







A potem to już popłynęły chwile wartko, szybko, czemu tak. Właśnie tak. Był ślub, wcześniej wyczekiwane spotkanie pod kościołem z babcią Krysią, która nocowała u mamy Pana Młodego. Obiad w sali weselnej, tańce, muzyka, rozmowy z rodziną bliższą i dalszą, tort, Julek ja chcę spać, zgoda na spanie w pokoju bez nas, dalsze imprezowanie. Czas zabawy. Czas radości. Koniec. Powrót do domu. Jesteśmy w domu. Jutro po śniadaniu ruszam z Julkiem do Bielska, do babci Krysi. Julek ma listę atrakcji. Kilka obowiązkowych pozycji. Jeszcze nie wie, że w poniedziałek rano wieziemy babcię na pierwszą dawkę chemii uzupełniającej. Cykl chemioterapii potrwa sześć tygodni. Co poniedziałek jedna porcja trucizny, która ma działać zapobiegawczo, ze skutkami ubocznymi, które dopiero poznamy.  Dotychczasowe leczenie przyniosło bardzo dobry efekt. Nowotwór został wyeliminowany. 1:0 dla nas. 

 

wtorek, 13 sierpnia 2024

Druga strona medalu

Udział Julka w kolonii. Druga strona medalu. Rodzice.

Nagle pojawiło się czternaście dni. Czternaście wieczorów, poranków, całych dni bezobsługowych. Julek nie jest bardzo absorbującym chłopcem. Wiele potrafi samodzielnie zrobić. Ale jest całe mnóstwo drobiazgów, które połączone, tworzą OBOWIĄZEK. Cichy, przyczajony, wiecznie żywy, ledwo zauważalny obowiązek. 

Pomijam szkolne sprawy, które w wakacje odpadają. Pomijam medyczne sprawy, które rozpisane na rok, traktuję w kategoriach systematycznych kontroli. Taki charakter (na szczęscie) aktualnie mają. Pomijam logistyczne wygibasy zapewnienia Julkowi opieki w czasie wolnym, gdy oboje z Radkiem pracujemy, bo to już weszło w rodzinny krwiobieg. Ciągle też możemy liczyć na babcie. W tym roku szczególnie na babcię Aldonę. Ale rytm codzienności rozpisany jest pod Julka. Krzysiek - wiadomo - żyje już swoim życiem, nadal jednak z naszą rodzicielską, dyskretną kontrolą. Tu współpraca przebiega poprawnie, dobrze, czasem z koniecznością wprowadzenia drobnych korekt. Krzysiek w pełni ogarnia siebie. I to bardzo naturalna kolej rzeczy. Stan, który osiąga się na pewnym etapie rodzicielstwa. 

Julek - mimo traktowania go w sposób poważny, zwyczajny - nie osiąga/nie osiągnął/nie osiągnie poziomu samodzielności swojego normatywnego brata. Bez wsparcia nie wykona czynności, które tworzą zaplanowaną, bezpieczną, najedzoną, umówioną, spotkaną, rowerową, spacerową codzienność. Samodzielnie Julek ubierze się, umyje zęby, sprzątnie, rozładuje zmywarkę, zadzwoni do babci, pójdzie do babci (mieszka przez płot), wróci od babci, rozbierze się, zje, wypije, przyniesie z kuchni wodę gazowaną i okulary dla taty, wyjmie zakupy z siatki, zamiecie ganek, odłoży plecak na miejsce, włączy komputer, odpali PlayStation. Poziom podstawowy zalicza na szóstkę. Poziom zaawansowany oblewa. Nie podejmie inicjatywy, nie pojmie złożonych zależności przyczynowo-skutkowych, nie zrozumie skomplikowanych dialogów, nie pojedzie na rowerze do sklepu po sok, ani nie umówi się z Antkiem do kina. Wszystko przyjmie za dobrą monetę. Łatwo zostanie oszukany. Bez wsparcia nie da rady.

Wsiąknęliśmy w to nasze życie. Innego nie znamy. Ale gdy nagle pojawia się czternaście dni, a wraz z nimi ubywa wór mikrospraw, których nie zauważamy na co dzień, to tak jakby ktoś podarował nam bardzo dużo swobody. Nie chciałam marnować tej wolności na generalne porządki (choć nasz dom na pewno ich wymaga), ani na bezproduktywne siedzenie w fotelu (bo nikt nic ode mnie nie chce). Poza zaangażowaniem się w pewien twórczy projekt, który przyniósł mi ogrom satysfakcji, zdążyłam również urwać się rutynie i zabrałam Radka w sam środek wakacji. Pojechaliśmy do Sopotu, w którym spędziliśmy czterdzieści osiem intensywnych godzin, całkowicie na swoich warunkach. Nastolatki na gigancie - jak to trafnie podsumowała znajoma. Ale tak właśnie się czułam. Krzysiek został w domu z Kilką.

Równanie jest proste. Julek na koloniach to opieka wytchnieniowa dla nas. Oddech, który złapaliśmy, dał kopa energetycznego na wiele dni. Za rok do powtórki. Koniecznie.