poniedziałek, 11 marca 2019

Wirus

Z wirusów najmniej lubię te jelitowo-żołądkowe. Uderzają znienacka. Zwalają z nóg. Wyjaławiają okolicę. Lubią urządzać sztafetę.
Padło na Julka. Górą-dołem. Chłopak - mimo ogromnej samokontroli fizjologicznej - nie wyrabiał na zakręcie. Pralka krążyła w tę i wewtę. Pogoda jeszcze sprzyjała. Wszystko schło na zewnątrz. Jedyna osłoda tych paskudnych dni - zapach wysuszonych na wietrze rzeczy, którego nic nie zastąpi.
Julek blady, sponiewierany, nicniegłodny. Dobrze, że pił. Ominęła nas ciuciubabka w elektrolity.
Przy okazji nauczył się zwrotu "chcę wymiotować". Wymiotowanie nie idzie Julkowi dobrze. Wiotkość mięśni, krtani nie pomagają. Julek męczy się okrutnie. Traci kontrolę nad ciałem. Przestaje czuć się bezpiecznie. Boi się tego, co dzieje się poza nim. Niewiele mogę mu pomóc. Jedynie spokojnie tłumaczyć, że jest chory. Że wyzdrowieje. Przytulić, umyć, uspokoić.
Tym razem górą szło mniej jak dołem. Było łatwiej.
Aż nadszedł poranek, gdy Julek obudził się i z ulgą stwierdził "nie wymiotować". Było już z górki.
Apetyt wrócił jakieś dwa poranki później.
Jesteśmy na prostej.
Druga dobra wiadomość jest taka, że sztafety nie było.

2 komentarze:

  1. DibDob, że już jesteście ba prostej! Może nie będzie sztafety!

    OdpowiedzUsuń